Biegli twierdzą, że na ubraniu kobiety odkryto ślady psów Jerzego G.
Oskarżony miał kierować wobec pracowników schroniska dla zwierząt groźby karalne. Zdenerwowało go ogłoszenie, że dla jednego z jego psów schronisko poszukuje domu.
W skierniewickim sądzie odbyła się kolejna rozprawa w sprawie pani Urszuli dotkliwie pogryzionej przez psy w ubiegłym roku. Na ławie oskarżonych zasiada Jerzy G., miejscowy przedsiębiorca, do którego mają należeć dwa spośród trzech atakujących kobietę psów. W tej chwili znajdują się one w schronisku.
Sędzia Lidia Siedlecka przedstawiła opinię biegłego behawiorysty wyznaczonego przez sąd, z której wynikało, że psy oskarżonego nie kwalifikują się do uśpienia. Poinformowała również, że od personelu schroniska napłynęła informacja, jakoby oskarżony podczas swojej wizyty w schronisku dla zwierząt użył wobec zastanych tam osób stwierdzeń, uznanych przez nie za groźby karalne.
- Nie byłem w schronisku - powiedział na sali Jerzy G. - Otrzymałem od córki telefoniczną informację, że jeden z moich psów został przez schronisko wystawiony w internecie jako bezdomny z informacją, że poszukuje się dla niego troskliwego właściciela. Zadzwoniłem więc do schroniska, aby wyjaśnić tę sytuację i usłyszałem, że pies został wystawiony w porozumieniu z prokuraturą.
- Prokuratura nie utrzymuje kontaktów ze schroniskiem dla zwierząt - oświadczyła jednak prokurator Magdalena Hryniewicz. - Nie wydała też żadnej decyzji w tej sprawie.
Na wcześniejszej rozprawie przedstawiono opinię biegłej z zakładu kryminalistyki w Bydgoszczy, z której wynikało, że na ubraniu Urszuli M. znaleziono jedynie ślady dwóch psów należących do oskarżonego.
Do zdarzenia doszło 12 października 2015 r., kiedy to 57-letnia Urszula M. wyszła z domu wieczorem, aby zebrać owoce dzikiej róży. Około godz. 19 rzuciły się na nią duże psy, które dotkliwie ją pogryzły. Do tragedii nie doszło dzięki pomocy Piotra Moskwy, który usłyszał jej krzyk. Kobieta kilka miesięcy spędziła w szpitalu. Do tej pory przechodzi rehabilitację.