Całe życie jestem niepokorny
Ksiądz Bogusław Zawierucha ze Skierniewic, uhonorowany tytułem Zasłużony dla Miasta Skierniewice, zwyciężył w konkursie Nasz Człowiek 25-lecia miażdżącą przewagą głosów. Kapłan, który prawie 40 lat posługuje chorym i cierpiącym w skierniewickim szpitalu, zdobył 9.054 punkty, podczas gdy jego najpoważniejszy konkurent, burmistrz Rawy Eugeniusz Góraj, uzyskał 2.666 punkty. Obaj pokonali 46 innych kandydatów to tego tytułu.
Jak ksiądz przyjął wiadomość, że został Człowiekiem 25-lecia w plebiscycie "ITS"?
- Gdy dowiedziałem się, że moja kandydatura została zgłoszona, czułem się trochę niezręcznie, nawet przez moment chciałem się wycofać. Ale potem popatrzyłem na inne kandydatury i uznałem, że w większości reprezentują oni lewicowe poglądy. Poczułem wolę walki. Moi przyjaciele oraz wierni, nie po raz pierwszy zresztą, zmobilizowali się i udało nam się wspólnymi siłami wszystkich pokonać. Czuję z tego powodu satysfakcję.
Dlaczego ksiądz, co zresztą daje się wyczuć w głoszonych kazaniach, tak bardzo nie lubi komuny i lewicy?
- Całe życie z komuną walczyłem - i walczę nadal, bo wcale nie uważam, że odeszła ona w niebyt. Poprzednia komuna od tej obecnej różni się tym, czym kawa z fusami od kawy rozpuszczalnej. W PRL doskonale każdy wiedział, kto jest kto, można było odróżnić te fusy. Obecnie komuna z powodu grubej kreski przeniknęła całe społeczeństwo i już nie wiadomo, kto jest kto.
Mam też osobiste powody.
Moi dziadkowie wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych za chlebem, tam urodził się mój ojciec. Gdy po jakimś czasie wszyscy wrócili do Polski, a mój ojciec założył rodzinę, jako jego pierworodne dziecko mogłem otrzymać amerykańskie obywatelstwo. Chcieliśmy wyjechać. Miałem kilkanaście lat i byłem bardzo przejęty perspektywą dalekiego wyjazdu w nieznane. Ze starych kaset i książek uczyłem się angielskiego. Ale komuna zadecydowała, że owszem, mogę wyjechać z ojcem do Stanów, ale już moja matka z bratem muszą zostać w kraju. W ten sposób komuniści chcieli rozbić naszą rodzinę. Wyjazd nie doszedł do skutku, a ja bardzo boleśnie odczułem, że nie jesteśmy wolnymi ludźmi, że nie możemy sobie wyjechać dokąd chcemy i kiedy chcemy, tylko jesteśmy zależni od decyzji i "widzimisię" jakiegoś urzędasa. Potem, już jako kleryk, a następnie kapłan, byłem przez komunę prześladowany.
W jaki sposób?
- Im wystarczył byle pretekst, bo jak to się mówiło, na prześladowaniu kapłanów i Kościoła doktoraty robili. Pierwszy raz miałem z nimi sprawę w sądzie, gdy na pielgrzymkę poszedłem w sutannie. Wzywali mnie więc na przesłuchania, kazali pisać pod dyktando, że miałem pozwolenie od księdza proboszcza, ale ponieważ była to nieprawda, pisałem po swojemu. Oni te kartki darli, a ja znów pisałem, co mi sumienie kazało. W końcu sprawa trafiła do sądu, który skazał mnie na trzy miesiące. Ucieszyłem się nawet, że zostanę bohaterem, ale oni się chyba zorientowali i zamienili więzienie na grzywnę. Tyle, że nie mieli jak jej ściągnać, bo ani ja, ani mój ojciec, nic nie mieliśmy. W końcu sprawę umorzyli.
Potem miałem sprawę z powodu zamkniętej przez nich kaplicy przyszpitalnej w Sochaczewie (ksiądz urodził się w miejscowości Kazimierów pod Sochaczewem - przyp. red.), ale wtedy już wiedziałem, jak postępować. Pamiętam też rewizje w małym kościółku w Skierniewicach, gdzie smutni panowie szukali bibuł; pamiętam też, jak z mojego powodu pewien dyrektor szpitala stracił posadę, gdyż chciał mnie zatrudnić na etat, a było to już niby po 89. roku, pamiętam wiele innych zdarzeń i sytuacji, o których długo by mówić. Wszystko to kodowało się we mnie, gromadziło, zbierało. Czułem coraz większą awersję do komunistów, którzy byli do cna zakłamani, i którzy w ogóle nie respektowali praw Bożych.
Niektórzy mają księdzu za złe, że miesza się do polityki.
- A ksiądz Skarga to polityką się nie zajmował? Zajmował, a jakoś nikt mu tego nie zarzuca. Ja uważam, że polityką, w rozumieniu roztropnej troski o wspólne dobro, każdy powinien się zajmować. To komuniści wymyślili, że do polityki nie można się mieszać, chyba, że masz iść, człowieku, na wybory. Ale powiedzieć prawdę, to, co naprawdę myślisz - już nie! Głupimi sloganami zamykają nam usta. I ta polityczna poprawność: jak masz coś powiedzieć o Niemcu, to tylko dobrze, a jak użyjesz określenia Żyd, to jesteś antysemitą. A ja cenię sobie szlachetnych ludzi, ukształtowanych przez Ewangelię, niezależnie od ich narodowości, ale jeśli coś mi się nie podoba, z czymś się nie zgadzam, to krzyczę, i nikt nie ma mi prawa tego zabronić. Politycy czy urzędnicy, którzy nic nie produkują i żyją z naszych kieszeni kradną na przykład na potęgę, a ja mam milczeć? To jaki ze mnie ksiądz?
Starożytni Grecy ludzi, którzy nie brali udziału w życiu publicznym i skupiali się jedynie na własnych sprawach nazywali idiotes. Niech każdy wybiera, czy chce być idiotes.
Ale nie wszystkim księdza poglądy się podobają. Czy bywają sytuacje, że zwierzchnicy lub wierni dają wyraz swojej dezaprobacie?
- Oficjalnie nie, bo pewnie się mnie boją. Potrafię ryknąć, ale też chętnie podyskutuję na argumenty. Tyle, że ja je mam, a większość nie. Mówią: to kraj prawa. A ja się pytam: jakiego prawa? Ustanowionego przez nikczemnych zakłamanych ludzi? Ja uznaję tylko prawa boskie. Mówią: w Polsce jest zielona wyspa. A ja mówię: tak, bo na miejscu dawnego Rawentu zielona trawa rośnie.
Jak to się stało, że ksiądz poszedł do seminarium?
- Gdy miałem 14 lat zginęła moja mama. Wpadła do studni i się utopiła. Dokładnie pamiętam ten dzień. Rano zrobiła mi jeszcze kanapki do szkoły, a sama poszła do swojej mamy, kilometr drogi. Pod wieczór, gdy jeszcze nie wróciła, poszedłem po nią. U babci przyszykowała mi jajecznicę i na moment wyszła. Potem okazało się, że chciała wyciągnąć wodę ze studni, poślizgnęła się na oblodzeniu, bo to jeszcze mrozy były, i wpadła. Śmierć na miejscu. Ale pomyślałem, że poszła w dobre ręce, bo taka wtedy była nasza, Polaków, wiara. Teraz to byłby bunt przeciwko Bogu, że jak mógł! Zdecydowałem, że zostanę księdzem, by mama miała wsparcie.
Tata nie miał nic przeciwko?
- Nie. Był wspaniałym stolarzem, robił trumny, ale też meble "ludwiki" do Warszawy. Wszystko ręcznie, bez żadnych maszyn. Gdy już wyrósł mu garb i nie miał siły pracować, został krawcem. Szył mundury, między innymi dla Niemców. A poza tym był fryzjerem dla całej wioski. Zdolny z niego był człowiek. Żyliśmy bardzo skromnie, jak wszyscy wokół, ale na pierwszym miejscu zawsze był Bóg.
Polacy przez te 25 lat wolności stali się bardzo konsumpcyjnym narodem. Nawet pewnie grzechy mają inne niż ćwierć wieku temu.
- To konsekwencja transformacji. Nie jest to dobre, bo gromadzenie dóbr tu na ziemi, nawet uczciwe, oddala od Boga. Dawniej, gdy wszyscy mieli tyle samo, ludzie byli szczęśliwsi. Teraz sąsiad ma więcej, więc ja chcę mieć jeszcze więcej. Taka eskalacja doznań. Bogaci stają się bogatsi, a biedni jeszcze bardziej biednieją. Za moich czasów dziewczynki miały lalki robione z chusteczek i to była najukochańsza zabawka. Teraz chodzę po kolędzie i widzę: każde dziecko ma oddzielny pokój, a w nim góra zabawek. I żadnej nie kocha, wszystko nudne. Chcą mieć nowe i nowe, żądają tego od rodziców. A grzechy? Fakt, namieszało się nam trochę w głowach. Dawniej współżycie przed ślubem było rzadkością, teraz to taka norma, że młodzi ludzie nawet się z tego nie spowiadają. A to świętokradztwo. Podobnie z aborcją. Relatywizacja grzechu. Nawet Kościół stał się bardziej tolerancyjny...
Ksiądz jest z kolei wolny od potrzeb materialnych. Klitka w szpitalu, brak auta, parę naczyń, do mycia miska. Jak to możliwe?
- Im człowiek mniej ma, tym jest bardziej wolny. Tapczan, krzesła, stolik, parę półek, co mi więcej potrzeba? Mam mieszkanie w bloku, jeszcze po ojcu, ale prawie tam nie mieszkam. Tyle, że rower trzymam w piwnicy. Wolę swój kącik w szpitalu. Takie prymitywne warunki przypominają mi dzieciństwo. Codziennie wstaję o czwartej rano, nawet jak położę się o trzeciej, bo oglądam boks, którego jestem wielkim fanem. Potem idę z Panem Jezusem do chorych w szpitalu, robię to od 47 lat.
Nie pozwala sobie ksiądz na żadne przyjemności?
- Owszem, często jeżdżę rowerem, na przykład do Łowicza. Biegam też nad zalewem, niech ktoś spróbuje mnie dogonić! A największą przyjemność sprawia mi ludzka życzliwość, której zewsząd doznaję.
Mówi ksiądz, że nie boi się śmierci.
- Nie, nie boję się. Skoro Pan Bóg powiedział, że ludzkie oko nie widziało i ludzkie ucho nie słyszało tego, co przygotował swoim dzieciom, to wiem, że tu na ziemi doświadczam jedynie preludium tego, co będzie po śmierci. Jestem gotów choćby zaraz, skończyłem już w końcu 74 lata. Chciałbym umrzeć jak moja babcia, która usiadła pod dębem i przeniosła się do Pana. Albo pani P. ze Skierniewic, która czekała na księdza po kolędzie. Wyglądała na niego, wyglądała, a jak już wiedziała, że zaraz będzie, to zapaliła świece, usiadła i zmarła.
W szpitalu tak się nie umiera...
- Mówię czasem rodzinie, żeby nie męczyć dziadka czy babci. Niech umiera we własnym łóżku, w otoczeniu bliskich, a nie w plątaninie kabli sztucznie podtrzymywany przy życiu. Ile ja się przez te 47 lat napatrzyłem na śmierć ludzi... Wiem jedno: jak człowiek żyje z Bogiem, to nie ma się czego bać.
Rozmawiała Agnieszka Kubik