Martyna Jankiewicz

Cudo świata

Cudo świata
Martyna Jankiewicz

I nagroda w kategorii 13-15 lat

Ta część starego parku była bardzo zapuszczona. Przedzierałem się przez krzaki, mokre, kolorowe liście lepiły mi się do butów. W pierwszej chwili sądziłem, że dotarłem do muru, ale gdy rozgarnąłem dłonią pędy dzikiego wina, błysnęła tęczową łuską tafla bardzo starego, zmatowiałego szkła. Oranżeria. Rozwinąłem plan. Nic już się nie zgadzało.

Miałem dojść do starej szopy, gdzie czekał na mnie mój najlepszy przyjaciel, Karol Janowski. Spóźniałem się już dwadzieścia minut. Dlaczego nie mogłem trafić na miejsce? Znam się na odczytywaniu planów i map, bo byłem przez kilka lat w harcerstwie. Więc czemu błądziłem w tych chaszczach tak długi czas i nie potrafiłem znaleźć właściwej drogi?

Karol miał mi pokazać coś bardzo ważnego. ,,Cudo świata”, jak to sam określił. Jeśli będę tak łaził między tymi krzakami, to nigdy nie znajdę szopy. Strzepnąłem z głowy liście i ruszyłem dalej. Nagle usłyszałem jakiś szelest. Odwróciłem się i zobaczyłem wiewiórkę, która wchodziła na drzewo. Ponownie spojrzałem na plan. Według niego już dawno powinienem być na miejscu. Gdzie popełniłem błąd? Co zrobiłem nie tak?

Nadal szedłem ścieżką, ale powoli zaczynałem tracić nadzieję, że dotrę do kolegi. Spojrzałem w prawo i wtedy zobaczyłem starą, trochę już podziurawioną szopę. Ostrożnie uchyliłem skrzypiące drzwi i wszedłem do środka. Nie było tam Karola. Nie było nikogo, oprócz jakiejś dużej tuby, w której ruszało się coś zielonego... Podszedłem bliżej i mnie zamurowało.

To był Scrunnol - baśniowy stwór z książki, którą pożyczył mi mój starszy brat. A myślałem, że to tylko bajka. Tymczasem widziałem go na własne oczy. Zielony, niski, szybki, z odstającymi uszami. Te potwory potrafiły chodzić po drzewach jak małpy. Świetnie też pływały. Miały giętkie ciało, przez co trudno je było dogonić. Były szybsze nawet od delfina. W ciągu godziny mogły przepłynąć sześćdziesiąt kilometrów. W bieganiu dorównywały strusiowi. Potrafiły biec nawet dłużej niż one. Były bardzo wytrzymałe. Gdy dorosły, stawały się prawie doskonałymi drapieżnikami. Rzadko kiedy gubiły swoją ofiarę.

Nie wiem, jak długo tak stałem w bezruchu, ale z szoku wyrwał mnie znajomy głos:

– Fajny, co?

Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem Karola. W ręku trzymał sporą puszkę. Na policzku miał dziwne zadrapanie.

– Skąd go masz? – spytałem i pokazałem palcem stwora.

– Znalazłem – odrzekł mój kolega takim tonem, jakby to nie było nic nadzwyczajnego.

– Ale... one żyją tylko w bajkach.

– Jak widać nie.

Podszedł do tuby, otworzył klapę i wrzucił coś do środka. Pod nogi Scrunnola spadły robaki i owady. Zjadł je w błyskawicznym tempie, po czym głośno beknął. Oblizał swój zielony i niezbyt piękny pysk długim, niebieskim językiem.

– Nazwałem go Yodek – odezwał się Karol po chwili ciszy.

Spojrzałem najpierw na niego, potem na stwora i powiedziałem niepewnym głosem:

– Słuchaj, to jeszcze dziecko. Gdzie są jego rodzice?

– Rodzice? Był sam. Znalazłem go niedaleko. Zostanie mój na zawsze.

– Eee... Nie jestem do końca przekonany, czy to aby na pewno dobry pomysł. Radziłbym ci odnieść go na miejsce i zostawić w spokoju.

– Oszalałeś?! Niby czemu miałbym to zrobić?

– Nie wiesz, co to za gatunek. Nie znasz jego zwyczajów ani zachowań. Widzisz takie coś pierwszy raz. Te argumenty powinny ci wystarczyć.

– No to się wszystkiego dowiem.

Czułem, że dalsza kłótnia nie ma sensu. Karol się uparł i koniecznie chciał postawić na swoim. Musiałem znaleźć sposób, by zmienił zdanie. Nieznany gatunek może być niebezpieczny. Jeśli ten maluch wyrośnie na obrzydliwego olbrzyma, jakie widziałem w książce, ludzie będą w niebezpieczeństwie. Taki ogromny potwór z łatwością zdeptałby kilku obywateli. A skórę ma niestety twardą. Dziecko nie mogło samo przylecieć na Ziemię. Postawiłem sobie jedno pytanie: gdzie są jego rodzice?

Podszedłem do tuby i przyjrzałem się zwierzakowi z bliska. Nie wyglądał groźnie, ale było w nim coś, co kazało mi się trzymać od niego z daleka. Nikt nie wie, jak szybko one rosną. Może za kilka miesięcy będzie tak duży i silny, że zniszczy moje rodzinne miasto - Skierniewice. Sama taka myśl wywoła u mnie dreszcze. A gdyby tak się stało... nawet nie chciałem tak myśleć. Musiałem coś zrobić. Cokolwiek. Karol oszalał na punkcie Yodka i za nic w świecie nie zechce go oddać. Jest tylko jedno rozwiązanie : muszę ukraść stwora i zanieść go na miejsce, w którym znalazł go mój kolega. Był tylko malutki problem. Nie wiedziałem, gdzie ono jest. Musiałem poprosić o pomoc przyjaciela.

– Karol, gdzie ty go znalazłeś? - spytałem.

– Po co chcesz wiedzieć? - zapytał zdziwiony. - To nie jest istotne. Ważne, że jest tu, ze mną. Zajmę się nim najlepiej jak potrafię.

– A co będzie jadł, jak dorośnie? Na pewno nie małe porcje robaków. I gdzie będziesz go trzymał? Szopa stanie się dla niego za mała.

– Jakoś zdobędę jedzenie. Miejsce na jego nowy dom też.

– Pozwól mi go zanieść na miejsce, w którym go znalazłeś. Tak będzie dla wszystkich lepiej.

Karol spojrzał na mnie wzrokiem mordercy. W jego oczach można było ujrzeć gniew.

– Nigdy! - krzyknął. - Jeśli go tkniesz, to pożałujesz! Na razie cię tylko ostrzegam. Ale trzymaj się od niego z daleka!

Stałem zszokowany na środku starej szopy. Bardzo zdziwiło mnie zachowanie przyjaciela. Nigdy się tak nie zachowywał. Zawsze był cichy, spokojny i opanowany. I takiego go wolałem. A teraz to właśnie on mi groził. Jeżeli spróbuję zabrać Yodka, to Karol może mnie nawet pobić. A jak zrobi coś jeszcze gorszego?

Musiałem coś wymyślić. Gorączkowo szukałem jakiegoś rozwiązania. Czegoś, co by mi pomogło. Jak na złość, żaden dobry pomysł nie przychodził mi do głowy.

– Chodź ze mną po robaki dla niego - oznajmił nagle mój kolega.

– Po co?

– On musi dużo jeść. A samego cię z nim nie zostawię.

Obaj wyszliśmy z szopy. Zamknął drzwi na klucz i powiedział:

– Ty idź na prawo, ja pójdę na lewo.

Odszedłem kilka kroków, a gdy upewniłem się, że Karol poszedł po nową porcję dla Yodka, jednym skokiem znalazłem się znów przy drzwiach. Spróbowałem je otworzyć, ale były zamknięte. Janowski zabrał klucz ze sobą. Zacząłem szarpać klamkę, ale to w niczym nie pomogło. Tylko się niepotrzebnie zmęczyłem. Wpadłem na inny pomysł. Wśród mokrych patyków udało mi się znaleźć małą, suchą i twardą gałązkę. Włożyłem ją do zamka i zacząłem powoli przekręcać. Raz w prawo, raz w lewo. Takiego sposobu otwierania drzwi w nagłych wypadkach uczyli mnie w harcerstwie. Dziękowałem w duchu mamie za to, że zachęciła mnie do bycia skautem.

Po kilku minutach usłyszałem cichy zgrzyt i drzwi się otworzyły. Ostrożnie wszedłem do środka, zamknąłem drzwiczki i podszedłem do tuby. Scrunnol przyglądał mi się swoimi wielkimi oczami z dużym zainteresowaniem. Otworzyłem powoli klapę i wziąłem go na ręce. Jak na malucha był ciężki. Pazurami podarł mi bluzkę. Zaczął się wiercić. Widać było, że chce, bym go puścił. Z ramienia popłynęła mi wąska strużka krwi. Wiedziałem już, skąd Karol ma to zadrapanie na policzku.

Chwyciłem Yodka najmocniej, jak mogłem, i starałem się go jakoś uspokoić. Szeptałem mu do ucha miłe słówka, nawet go przytuliłem.

– CO TY ROBISZ?!

To nagłe pytanie sprawiło, że podskoczyłem przerażony, prawie upuszczając stwora. Szybko się odwróciłem i ujrzałem twarz kolegi. Była cała czerwona ze złości. Szybko do mnie podszedł i wyrwał mi potwora z rąk. Włożył go z powrotem do tuby. Jeszcze nigdy nie widziałem, by był tak wściekły.

– Zabraniałem ci go dotykać! - wrzasnął na całe gardło.- Uważałem cię za kumpla, a ty chcesz mi odebrać moje najcenniejsze znalezisko!

Tego już nie wytrzymałem. Miałem dość jego mądrzenia się. Zrobiłem krok w jego stronę i krzyknąłem :

– To twoje znalezisko jest niebezpieczne! Może nas pozabijać! Otwórz wreszcie oczy! Odnieś tego stwora na miejsce, póki jest jeszcze czas!

– Nikt mi nie będzie rozkazywał! Yodek jest mój i tyko mój!

– Zbliżył się do mnie. Byłem od niego nieco wyższy, ale mimo to się go obawiałem. Nagle uderzył mnie pięścią w twarz. Zakręciło mi się w głowie. Nie chciałem wdawać się z nim w bójkę, ale chyba nie miałem wyboru. Odparłem atak kolegi i kopnąłem go w kolano. Krzyknął z bólu i upadł na podłogę. Chciał się podnieść, ale był na to za słaby. Nie był przyzwyczajony do walki. Zwykle trzymał się z boku. Jednak cios miał mocny. Po chwili usłyszałem głośny ryk. Spojrzałem na drzwi. Karol zrobił to samo. Nie mógł się podnieść. Szybko do niego podbiegłem i pomogłem mu wstać. Przyjął moją pomoc bez żadnego protestu. Poszliśmy szybko w kąt szopy i zaczęliśmy nasłuchiwać. W naszym kierunku szło coś dużego...

– Cała przednia ściana rozleciała się w drobny mak. Na jej miejscu stał ogromny i wściekły Scrunnol. Zrobił kilka kroków w naszą stronę, a my przytuliliśmy się do ściany. Uniósł swoją wielką łapę. Złapał Karola i rzucił nim o najdalszą ścianę. Następnie wyciągnął dłoń w moim kierunku. Chciałem uciec, ale było na to za późno. Chwycił mnie w pasie, uniósł wysoko i rzucił mną w najbliższe drzewo. Bardzo zabolało. Zakręciło mi się w głowie. Czułem, jakbym był na najszybszej karuzeli świata i z niej spadł. Powoli zaczynałem tracić świadomość. Zobaczyłem tylko, jak duży Scrunnol trzyma na rękach swoje dziecko i gdzieś z nim odchodzi. Ojciec szukał swego syna, dlatego tak się zdenerwował. To było ostatnia rzecz, o jakiej pomyślałem. Potem była już tylko ciemność...

– Janek!

Usłyszałem nad sobą czyjś głos. Brzmiał znajomo.

– Janek!

Wołanie powtórzyło się. Z niechęcią otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą twarz mamy.

– Wszystko w porządku?- spytała.

– Jaaasne...- odparłem

– Krzyczałeś.

– To był tylko sen.

– Wstawaj szybko i się ubieraj. Karol dzwonił. Mówił, że chce ci pokazać coś ważnego.
Zerwałem się na równe nogi.

– Co ci się stało? - zapytała zaskoczona mama.

– Nic, nic..

Pokręciła głową i wyszła z pokoju. To przecież był tylko sen, pomyślałem.

Martyna Jankiewicz

Martyna Jankiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.