Felietony Andrzeja Smyczka
Zachęcamy do lektury felietonów Andrzeja Smyczka, założyciela i wieloletniego redaktora naczelnego tygodnika "ITS" w Skierniewicach.
ZMIERZCH (INSTYTUTOWYCH) BOGÓW
Czym dla polskiej kardiochirurgii prof. Zbigniew Religa, tym dla polskiego sadownictwa prof. Szczepan Aleksander Pieniążek.
Obaj stworzyli instytuty-pomniki, jeden w Zabrzu, drugi w Skierniewicach.
Pytanie brzmi: który z pomników okaże się trwalszy?
O zasłużonym dla narodowego zdrowia Zbigniewie Relidze napisano książkę i nakręcono znakomity film pt. „Bogowie”.
Profesor Pieniążek, być może dla narodowego zdrowia i gospodarczej pomyślności zasłużony jeszcze bardziej, swoją autobiografię napisał sam. Z rzadka sięgają po nią osoby odwiedzające bibliotekę Instytutu Ogrodnictwa im. S.A. Pieniążka w Skierniewicach.
Gdyby obaj Profesorowie ocknęli się nagle i zerknęli ponownie na boży świat, zobaczyliby ciekawe rzeczy, nie dla obu wszakże jednakowo budujące. Religa ujrzałby kwitnącą kardioklinikę w Zabrzu i jej szefa, prof. Mariana Zembalę (jednego z filmowych „bogów”) u steru resortu zdrowia.
Pieniążek zobaczyłby podgrójecką „Kalifornię” z setkami hektarów sadów, półki marketów uginające się pod ciężarem jabłek, owocowych soków i napojów, a także – o, paradoksie! - karlejący z każdym rokiem i tracący na znaczeniu skierniewicki Instytut Ogrodnictwa, który stworzył prawie sześć dekad temu.
Pamiętam, jak kiedyś prof. Pieniążek przekomarzał się na estradzie z prof. Zbigniewem Gertychem od warzywników, co jest ważniejsze: jabłko czy pomidor? Dziś, po połączeniu instytutów: sadownictwa i warzywnictwa, nikt się już w instytutach nie przekomarza. Trwa niewypowiedziana wojna o granty, wpływy i przetrwanie. To nieomylne znaki schyłku instytutowej potęgi i zmierzchu instytutowych bogów. Czy zaszkodzi to polskim jabłkom i pomidorom? Oby nie.
smyczek_andrzej@poczta.onet.pl
INNE FELIETONY:
SZWAJCARZY I MEDIA PRZYDUPNE
Kompleksy władzy objawiają się zawsze tak samo. Im niższy szczebel, tym są większe. Każdy włodarz chciałby mieć od chwili usadzenia tyłka na stolcu przydomek „de” przed nazwiskiem. Tradycja i względy formalne to uniemożliwiają, więc trzeba problem wziąć zakolem. Sarmackie ciągoty sprawiły, że pierwszy lepszy wojewoda musiał mieć gwardię przyboczną. Współcześnie zeszło to znacznie niżej. Powstały straże miejskie, gminne etc.
Ich przydatność sprawdza się w dwóch dziedzinach: zadawaniu szyku i zadawaniu bólu właścicielom źle zaparkowanych aut poprzez zbieranie od nich opłat dla władcy. Z uwagi na przerost formy nad treścią (czyt. munduru nad znaczeniem) strażnicy nazywani są czasem, jak ci z gwardii papieskiej, szwajcarami. Są miasta, gdzie szwajcarzy znajdują się na froncie życia kulturalnego i stają się poniekąd portierami dusz. Ale to wyjątki. Nie można żywić złudzeń co do przyszłości dekoracyjnych formacji. Są kosztowne, jak każdy kaprys władzy. Jednak ta wyda na nie ostatni grosz. Zawsze się czuje w sytuacji oblężenia, więc nie będzie szczędzić na wojsko.
Tym, czym straż w dziedzinie militariów, są w sferze pozyskiwania rządu dusz podległe lokalnym możnowładcom media. Służą jedynie upiększaniu wizerunku, bo o żadnej ich funkcji kontrolnej i rzetelnej roli informacyjnej mowy być nie może. Z tych to powodów wszelkiego typu rozgłośnie, biuletyny i inna dworska prasa zasługuje na nazwę mediów przydupnych.
Cwany władca otrząsa się ze wszystkiego, co go finansowo dołuje i, wbrew pozorom, nie przydaje splendoru. Władca skłonny do pozbycia się kosztownych ozdóbek jest jednak jak albinos wśród Murzynów. Słowem rzadki.
RUSKIE SKIERNIEWICE
Do Rosji odnosimy się z wyższością, czasem kpiną. W kultowej scenie filmu „Seksmisja” uciekinierzy z kobiecego podziemia próbują wyznaczyć sobie na powierzchni ziemi jakiś azymut. „Uwaga, grupa! Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja”. Widzowie pękają ze śmiechu.
200 lat temu banknoty i monety z wizerunkiem cesarza Rosji i króla Polski Aleksandra I wyparły z obiegu rodzime dukaty. Ziemie polskie pod zaborem rosyjskim odstawały gospodarczo od tych pod Prusami czy Austriakami. Mimo to kraj się rozwijał. Droga Żelazna Warszawsko-Wiedeńska ucywilizowała centrum Polski w stopniu takim, jak dzisiaj czynią to autostrady.
Jedną z ważniejszych stacji kolei Warszawa-Wiedeń były Skierniewice. Latem na polowania i wypoczynek przyjeżdżał tutaj car z rodziną i częścią dworu. Ba!
Zjeżdżali do Skierniewic wszyscy władający XIX-wieczną Europą cesarze. Gdyby nie kolej, skierniewicki pałac prymasowski nie stałby się carską siedzibą, w budynku dworca nie działałby teatr, a Władysław Stanisław Reymont bez bajońskiego odszkodowania od carskiej kolei (za uszczerbek na zdrowiu) nie napisałby wielu swoich dzieł. Gdyby dla potrzeb rosyjskiego garnizonu nie wybudowano koszar, nie bardzo byłoby gdzie ulokować w okresie międzywojnia 26 dywizję piechoty WP. W mieście nie powstałyby też zakłady tkackie i warsztaty pracujące dla wojska. Współcześnie nie można by pałacu i pałacyku myśliwskiego Aleksandria zamienić w siedziby placówek instytutowych, a pokoszarowych obiektów przeobrazić w miasteczko akademickie.
Może to paradoks, ale wspaniałe, polskie jabłka, których tak wystrzegają się dziś Rosjanie, nie stanowiłyby naszego gospodarczego oręża, gdyby w ucywilizowanych przez „rosyjską” kolej Skierniewicach nie powstały nowoczesne technologie uprawy tych, i nie tylko tych, owoców. Jeśli spojrzeć na sprawę bez emocji, Rosjanie wznieśli w Skierniewicach najsolidniejsze i najtrwalsze budynki. Choć za Niepodległej udało się rozebrać dwie cerkwie, przy tym jedną z nich przerobić na kościół, element „rosyjskości” w miejskiej architekturze jest wciąż ogromny. Aż dziw, że tak mało elementu imperialnego pozostało w miejscowym nazewnictwie. Cóż by w końcu szkodziło urządzać wycieczki z parowozowni na Zwierzyniec „traktem carskim” albo wprowadzić lokalną jednostkę wagi kruszcu w postaci caratów?
PRAKTYCZNIE I ROMANTYCZNIE
W Noc Muzeów przewodnik oprowadzający gości po skierniewickim parku nie krył niechęci do rozwiązań architektonicznych odnowionego niedawno zabytku. - Rzecz romantyczna i cudownie niepraktyczna - powiedziała o parkowej altanie pani w ortalionie. - Koncertu muzycznego się tu nie zrobi – podjął się analizy inny spacerowicz – ale gdyby pośrodku zamontować rurę… – A na kamiennych ławkach łatwiej dostać wilka niż doznać wzruszeń – dodała pani w kapturze.
Miesiąc po Nocy Muzeów dołek z altaną ożył. Już dawno na jednym metrze kwadratowym nie pokazało się tyle pięknych dziewczyn. W altanie błysnęło chromem… instrumentów. W zieleń drzew popłynęły synkopowane rytmy. Stał się jazz. Rozkołysane saksofony, wyrazisty kontrabas, perkusja jak dziki mustang, grające forte piano i matowe głosy solistek wprawiły publiczność w miły trans. Pewnie mało kto z publiczności żałował, że w obiadowej porze wybrał granie w altanie zamiast kotleta.
Wychodzi na to, że jednak altana nie była jedynie złym snem projektanta i może zdać się na coś więcej niż psu na budę. To fakt, że zaplecze nikczemne, a estrada tylko odrobinę większa od koła do rzutu młotem. Za to artyści na niej są bliżej siebie.
A to ciepło idzie w widownię. A ta zamiast wiać przed palącym słońcem i ciepłem z estrady, cieszy się i klaszcze.
Spacer w Noc Muzeów i superkoncert w altanie zorganizowała ta sama Izba Historii Skierniewic. Taka to historia.
POLAK, FRANCUZ - DWA BRATANKI
Polak , Francuz – dwa bratanki – chciałoby się powiedzieć w podsumowaniu obchodów dwudziestoletnich związków Skierniewic z Chatelaillon-Plage. Na poziomie zwykłych ludzkich kontaktów tak to może wyglądać. W wymiarze nieco szerszym było i jest różnie. My kupujemy francuskie caracale, oni demontują u siebie pomnik Jana Pawła II, my chodziliśmy w degolówkach i bardotkach, oni nabijają się z polskiego hydraulika, my hołubimy wszystko, co tamtejsze: od szampana i perfum po francuską miłość i choroby, oni to, co polskie – od Chopina po Skłodowską - jedynie sobie przywłaszczają. Im dalej w przeszłość, tym gorzej.
Napoleon Bonaparte odnosił się do pani Walewskiej z wyższością, choć niższy był i wzrostem, i stanem. Podobnie było z Balzakiem i panią Hańską. Tatuś Balzaka był jedynie wiejskim wyrobnikiem. W żyłach Eweliny Hańskiej płynęła błękitna krew. Ale to ona stała się jedynie dodatkiem do „Komedii ludzkiej”.
Dzisiaj gotowiśmy puścić Francuzom w niepamięć pokazanie nam pleców, gdy Hitler ostrzeliwał Westerplatte, choć traktat zobowiązywał ich do pomocy takiej samej jak zobowiązuje dzisiejsze NATO. Możemy też spróbować zapomnieć o niewdzięczności Francji za ocalenie jej (i całej zachodniej Europy) w 1920 roku przed bolszewizmem. Francuzi (podobnie jak reszta Europy) oddali nas po wojnie bez mrugnięcia powieką w łapy Stalina. Trochę trudniej zrozumieć traktowanie nas przez dziesięciolecia jak wschodniej zarazy, przy jednoczesnym otwarciu przez Francję bram dla islamskich imigrantów.
Stosunki i związki uczuciowe polsko-francuskie do dziś cechuje pewna asymetria. Na szczeblu Skierniewic i Chatelaillon-Plage w kwestii fraternite udaje się coś zdziałać. Czy to właśnie ta jaskółka, która czyni wiosnę?
POGLĄD NA PODGLĄD
Jest blisko Londynu miasteczko Wokingham. Kiedyś wyrabiano w nim cegłę i tkano sukno. Było też znane z największej liczby domów publicznych na głowę(?) mieszkańca. Dzisiaj Wokingham to technologie informatyczne, mekka firm zajmujących się technologią światła i zagłębie usług. W pobliżu parę atrakcji: Windsor, tor wyścigów konnych w Ascot, Legoland, klub golfowy.
Jest blisko Warszawy miasteczko Skierniewice.
Kiedyś rezydencja polskich prymasów, ważna stacja Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, w czasie zaborów punkt wypadowy cesarskich polowań, za peerelu siedziba kilku sporych fabryk i stolica województwa. Dziś Skierniewice to centrala powiatu, siedziba kurczącego się kadrowo Instytutu Ogrodnictwa, sortowni odpadów w miejscu potężnego niegdyś Rawentu i punkt wypadowy skierniewiczan do roboty w Warszawie. Atrakcje okolic to procesja Bożego Ciała w Łowiczu i Dom Urodzenia F. Chopina w Żelazowej Woli.
Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Skierniewice przeszły podobną metamorfozę co Wokingham. Wystarczy nawiązać stosunki partnerskie z 30-tysięczną mieściną na Wyspach i podejrzeć, jak Anglicy to robią. Potem zakasać rękawy i zrobić tak samo.