Film "Smoleńsk". Prawda czasu, prawda ekranu, czyli jak kino służyło władzy.
Film Antoniego Krauze o katastrofie w smoleńsku od piątku, 9 września w kinach. Film Krauzego jest kolejnym, po „Historii Roja”, przykładem kinematografii „dobrej zmiany”. Potwierdza też tezę, że kino zawsze jest odbiciem poglądów polityków będących u władzy. „Smoleńsk” doczekał się gorących pochwał od Jarosława Kaczyńskiego: „Przede wszystkim mówi prawdę o Smoleńsku. I to jest coś niesłychanie ważnego”.
Historycy kultury dowodzą, że pierwszy tezę o służebnej roli kina wobec polityki postawił David Wark Griffith (1875-1948), amerykański reżyser, twórca kilkuset krótkich dzieł fabularnych i - jak się okazuje - filozof z ciągotami do syntetyzowania rzeczywistości. Do jego poglądu o zależnościach między tymi dwoma dziedzinami doskonale pasuje polskie kino.
Z kilku powodów: wierze nadwiślańskich rządzących w leninowski dogmat o „kinie jako najważniejszej ze sztuk”, słabości prywatnego mecenatu nad polską kinematografią i omnipotencję państwa, które odgórnie może zadekretować wartość ekranowego dzieła. To ostatnie przekonanie szczególnie bliskie jest obecnej władzy, dla której „Smoleńsk” jest szczególnie ważny w propagandowej narracji.
Zemsta za Gruzję
Jaki film nakręcił Antoni Krauze? Rozpięty między sensacją, thrillerem, a gorzką refleksją nad fatalizmem polskiej historii podszytej mesjanizmem. Osią „Smoleńska” jest przekonanie reżysera o zamachu, dokonanym podczas feralnego lotu, a którego autorem byli Rosjanie, mszczący się na prezydencie Lechu Kaczyńskim za popieranie krnąbrnej wobec Kremla Gruzji. Film jest zatem czysto polityczny, zgodny z konsekwentnie głoszoną przez PiS teorią, że prezydencki samolot był kolejną polską ofiarą w odwiecznej wojnie z Rosją.
„To jest film, który po prostu mówi prawdę. Mówi prawdę poprzez zręczną intrygę fabularną” - stwierdził Jarosław Kaczyński po obejrzeniu „Smoleńska, a minister edukacji Anna Zalewska pospieszyła z wyrażeniem nadziei, że wkrótce na lekcjach historii uczniowie „będą dyskutować o katastrofie smoleńskiej”.
Czy można zatem mieć pretensje do Krauzego, że nakręcił taki, a nie inny film? A właściwie dlaczego? Przeniósł po prostu na ekran jeden z dogmatów obecnej władzy. Jeżeli na serio wziąć stawiany mu przez opozycję antyPiSowską zarzut bycia „propagandzistą”, to podobny zarzut można postawić całej rzeszy innych reżyserów, który robili dokładnie to samo. Powtórzmy za Griffithem: kino wyraża to, czego życzą sobie politycy. Kto tego nie rozumie, powinien oglądać tylko kreskówki dla dzieci.
Być jak Buczkowski
Wbrew potocznej wiedzy, podporządkowanie polskiego kina polityce wcale nie zaczęło się w PRL-u. Już przed wojna piłsudczycy doceniali rolę kinowego ekranu, gustując zwłaszcza w melodramatach politycznych. Na rządowych salonach brylowali więc m.in. Henryk Szaro („Na Sybir”), Michał Waszyński („Bohaterowie Sybiru”), czy Józef Lejtes, którego ekranizacja „Róży” Żeromskiego została nawet ocenzurowana jako nazbyt rewolucyjna. W sanacyjny gust utrafił za to Leonard Buczkowski „Wierną rzeką”, równoważąc bohaterszczyznę sporym ładunkiem historii miłosnej.
Buczkowski doskonale wyczuwał potrzeby władzy. Już w czasach Polski Ludowej nakręcił m.in. „Przygodę na Mariensztacie”, „Sprawę pilota Maresza”, a w 1959 r., gdy komunizm zmienił swe oblicze na nieco łagodniejsze - „Orła”, pean na cześć dzielnych podwodniaków walczących z Niemcami. Umiejętność wyczucia aktualnego zapotrzebowania politycznego to sztuka, której nie można nauczyć się na żadnej akademii filmowej. Buczkowski ją posiadł w stopniu doskonałym. Jego ostatni film - „Marysia i Napoleon”, rubaszne potraktowanie narodowych dziejów, zasłużył na pochwały samego tow. Gomułki.
Marsz na „Krzyżaków”!
Wspomniana powyżej minister Zalewska, chcąca dostarczyć rzeszom uczniów wiedzy o najnowszej historii Polski, nie wmyśliła niczego nowego. Rekord frekwencyjny w historii polskiego kina wciąż jest nie pobity, należy do „Krzyżaków” Aleksandra Forda i wynosi ponad 30 milionów widzów. Głównie dzięki PRL-owskim uczniom, nudzącym się przez dziesięciolecia na seansach podczas szkolnych wycieczek. Władza Ludowa dbała o właściwe zrozumienie stosunków polsko-krzyżackich, podobnie jak dbała o wieczną przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. I szczodrze je dotowała. Przez półwiecze socjalizmu powstało tyle filmów słusznych światopoglądowo, że historykom będą mieli co analizować przez długie lata. Komuniści byli tak pewni swego, że pozwalali sobie nawet na nonszalancję, pozwalając kręcić podważające ideologiczną ortodoksję. Andrzej Wajda mógł więc za państwowe pieniądze zrobić „Człowieka z marmuru”, a Stanisław Bareja „Misia”, ale per saldo władzy, dobrze się czującej w roli szczodrego mecenasa, i tak się opłacało.
„Smoleńskie” emocje
Gusta wyznacza panujący - tak twórczo można strawestować tezę Griffitha. Kto wykpiwa PiS-owskich reżyserów za „Roja” czy „Smoleńsk” powinien cofnąć się myślą kila lat wstecz, gdy rządziła Platforma Obywatelska. Ona też miała swoich propagandzistów, nie mniej usłużnych, którzy dostawali pieniądze z państwowej kiesy. To wtedy Władysław Pasikowski nakręcił „Pokłosie”, którego ładunek ideologiczny w niczym nie ustępuje „Smoleńskowi”, a „Ida” Pawła Pawlikowskiego, mimo zdobytego w Los Angeles Oscara, w sporej części społeczeństwa wywołała po prostu oburzenie. Kto i kiedy zadecydował, że jedni mają być moralnie i artystycznie lepsi od drugich?
Wracając zaś do „Smoleńska”, znajdzie zapewne równie wiele zajadłych krytyków, co fanatycznych obrońców. Dla Henryki Krzywonos, która szybko weszła w buty krytyka filmowego, to „zwykła farsa”, z kolei dla Joanny Lichockiej to „wstrząsający temat, w którym są sceny chwytające za serce”. „To jest protest przeciwko manipulacjom prawdą” - wypowiada się emocjonalnie Antoni Krauze, a my już wiemy, że film znajdzie się też w na zbliżającym się Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie zostanie wyświetlony na specjalnym pokazie.
Będzie tam reprezentował kinematografię, a jakże, „dobrej zmiany”.