Joanna Majewska

Historia deszczem pisana

Joanna Majewska

Papierówka 2013. Pierwsze miejsce w kategorii 20+

„Kap, kap, kap” – odgłos spadających coraz szybciej kropel deszczu nie wróżył rychłego przejaśnienia. W ciągu zaledwie kilku minut niebo zasnuło się gęstymi, granatowymi chmurami.

„No jasne. Czego się spodziewałem? W końcu mamy piątek” – westchnął pod nosem Stefan. Od jakiegoś czasu odnosił wrażenie, że kapryśna aura bawi się z nim w najlepsze. Gdy siedział w pracy – przyjemne promienie jesiennego słońca wpadające przez okno aż raziły w oczy, gdy zbliżał się weekend – o słońcu można było tylko pomarzyć. Lało jak z cebra. „Złota polska jesień…” – prychnął z pogardą. I tym razem niestety pogoda niczym go nie zaskoczyła. Przeciągnął się i rozmasował obolały kark. Chociaż siedział w ciepłym przedziale pociągu relacji Łódź-Warszawa i wracał do domu, do Skierniewic, to myślami – był jeszcze w pracy. Na kolanach trzymał włączonego laptopa, a na siedzeniu obok leżała sterta papierów. Życie szarego pracownika jednego z większych łódzkich banków nie było tak spokojne i beztroskie, jak mogłoby się wydawać. Choć już dawno minęła 16.00, on wciąż pracował. Musiał odpisać na parę maili, musiał dokończyć kilka ważnych rozliczeń, no i, oczywiście, zrobić „na wczoraj” zaległy październikowy raport dla dyrektora. Wszystko to miał zrobić dziś, ale – jak to zwykle w piątki bywało – nie udało się.

Cenny czas w pracy zabrało mu paru natrętnych, marudzących interesantów, kilka nerwowych papierosów wypalonych w towarzystwie kolegów z działu, kilka niespiesznych kaw z Heleną z windykacji oraz długie zebranie podsumowujące cały tydzień. Miał nadzieję, że do poniedziałku nikt nie zauważy jego drobnych niedociągnięć. Pracował, choć od kilkudziesięciu minut rozbierało go jakieś choróbsko: dokuczały mu katar, dreszcze, potworne bóle gardła i głowy, niczym po hucznej imprezie. „Tego mi brakowało. Nie dość, że pogoda pod psem, to jeszcze musiało się przyplątać jakieś przeziębienie” – użalał się nad sobą. Tak siedząc, przeglądał całodniową pocztę. „Masz 1 nową wiadomość” – zamigotało okienko na ekranie. „Pewnie jak zwykle komuś przypomniało się coś pilnego. Szkoda tylko, że ten ktoś nie zauważył, że jest piątek, godzina 17.00 i już nie pracuję” – oburzył się i otworzył maila. Zamarł. Zawirowało mu w głowie. Treść wiadomości od anonimowego nadawcy była następująca:
Uważaj. Zabiję. Twoje godziny są policzone.

Nie wierzył własnym oczom. Mail z pogróżkami?! Zawsze wydawało mu się, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. No dobrze. W realnym świecie, owszem, też mogą się przytrafić, ale jedynie osobom mającym do czynienia z kryminalnym półświatkiem, a takie – omijał szerokim łukiem. O co więc chodzi? Czyżby komuś podpadł? Któryś ze współpracowników zrobił mu mało zabawny żart? A może któryś ze spławionych dziś maruderów okazał się mściwym mafiosem?

Może to mail od jakiegoś szaleńca, który właśnie zorientował się, że Stefan wprowadził go w błąd, nie wspominając o drobnych kruczkach w podpisanej umowie? Gdzie jest teraz autor maila? Czyżby go obserwował i jechał z nim w pociągu? A może czai się gdzieś pod domem? Tysiąc pytań kłębiło mu się w głowie. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie zgłosić się ze swoim problemem na policję, ale szybko porzucił ten pomysł. Przecież nikt na podstawie jednego maila nie przydzieli mu całodobowej ochrony, zresztą – to może tylko jeszcze bardziej rozzłościć prześladowcę. Rozglądał się strachliwie po przedziale. Choć do chucherek nie należał – miał 28 lat, prawie dwa metry wzrostu i ważył równe 95 kg, to jednak jego niepokój rósł z minuty na minutę. Nie był sam – naprzeciwko niego siedzieli dystyngowany starszy pan, rudowłosa dziewczyna z jakimś instrumentem, zapewne studentka, oraz młody elegancik, którego Stefan oceniał na mniej więcej 35 lat.

Wszyscy zajęci byli swoimi telefonami komórkowymi, nawet staruszek. Patrząc obiektywnie – maila mogło wysłać każde z nich, przecież wystarczy uruchomić w komórce internet. Gdy zaczął im się natarczywie przyglądać, również i oni z zaciekawieniem zaczęli zerkać na niego. Obłęd! Gdy tylko Stefan napotkał czyjś wzrok, zawstydzony spuszczał oczy na ekran monitora. Młodej dziewczynie cała ta zabawa zaczęła się chyba nawet podobać, bo gdy tylko ich oczy spotykały się ze sobą, uśmiechała się do niego, a po kilkunastu minutach – tego Stefan nie był pewien – puściła zalotnie oczko. „To raczej nie oni…” –  podsumował swoje obserwacje. Zerknął kątem oka na korytarz.

Pech chciał, że akurat w tym momencie spojrzał prosto w oczy przechodzącemu mężczyźnie. Przemykający korytarzem typ (oj tak, typ, bo inaczej nie można go było określić) zdecydowanie posiadał cechy mordercy – dłuższa skórzana kurtka z ćwiekami, trzydniowy zarost, szerokie bary, silne dłonie… i to diabelskie spojrzenie! Czy to przypadek, że tamten przechodząc, patrzył akurat na Stefana? Stefan poczuł, jak ze strachu zaczyna mu wracać dawno zażegnany nerwowy tik z podstawówki – trząsł prawą nogą i za nic nie mógł tego powstrzymać.

„Bilecik poproszę!” – z zamyślenia wyrwał go donośny głos. Podniósł głowę. Tuż nad nim stał zirytowany konduktor. Stefana zdziwiła jego zła mina, gdyby jednak strach nie zamroczył jego umysłu przez ostatnie parę minut, zapewne zauważyłby, że konduktor prosi go o bilet już czwarty raz. Podał zgnieciony żółty kwitek. W głośnikach usłyszał komunikat, że pociąg zbliża się do stacji Skierniewice. Normalnie, pewnie by się ucieszył, jednak dziś – struchlał.

Chyba wolał zostać w pociągu. Który morderca byłby na tyle nierozważny, że dopadałby swoją ofiarę w środku zatłoczonego przedziału i robiłby widowisko dla reszty pasażerów? „No właśnie, chyba żaden” – odpowiedział sam sobie w myślach. Na ulicy jednak, jak codziennie pokazywały telewizyjne kanały informacyjne, różnie bywało. Pociąg mijał powoli pięknie rozświetlony, zwłaszcza po listopadowych świętach, skierniewicki cmentarz. Stefan zebrał pospiesznie swoje rzeczy i zaczął przepychać się do wyjścia.

Stojąc przy drzwiach, usłyszał, jak otwierają się za nim drzwiczki pociągowej toalety. Ktoś z niej wyszedł i stanął tuż za nim. Stefan niemal czuł na plecach jego oddech. Odwrócił się i – ku swojemu przerażeniu – spojrzał prosto na… brodatego typa! Tego samego, który groźnie łypał na niego okiem kilkanaście minut wcześniej. Dryblas przesunął się nieco bliżej w jego kierunku. „Chce mnie wypchnąć!” – myślał w panice Stefan – „Muszę się bronić!”. Zaparł się nogami, a obie ręce oparł na barierkach. Trzymał się tak z całej siły. Brodacz zaczął napierać coraz bardziej. W końcu nie wytrzymał i ryknął: „Człowieku, otwieraj! Co robisz?! Wszyscy chcemy wysiąść!”. Oburzony, odepchnął Stefana i zdecydowanym szarpnięciem otworzył drzwi. No tak. Stefan nie zauważył, że byli już na peronie. Stał sparaliżowany strachem, a kilkunastu pasażerów wychodząc, spoglądało na niego z wyrzutem. Niektórzy szeptali coś pod nosem. „Jakiś wariat…” – usłyszał stłumiony kobiecy głos. Gdy wszyscy już wyszli – na końcu wysiadł i on.

„Może ten mail to tylko żart?” – uspokajał się. Rozłożył parasol i ruszył w kierunku domu, cały czas jednak czujnie oglądając się za siebie. Z dworca na osiedle Widok zmierzał tłum, tuż za Stefanem – niemalże krok w krok – szło dwóch dziwnych, wytatuowanych młodzieńców. Miał wrażenie, że im szybciej szedł, tym bardziej się do niego zbliżali. Po minucie – ze strachu prawie zbiegał z wiaduktu. Na szczęście, gdy doszedł do skrzyżowania, mężczyźni gdzieś zniknęli. Uspokoiło go to, zaczął nawet rozważać zrobienie zakupów w jednym z marketów, które mijał po drodze. Strach strachem, ale perspektywa wieczornej głodówki również nie była optymistyczna. Doskonale pamiętał, że jego lodówka – jak przystało na lodówkę kawalera – w tygodniu świeciła pustkami. Zapełniała się jedynie w weekend, gdy odwiedzała go jego matka. Wszedł do sklepu, dziarsko złapał wózek, ruszył, gdy tuż za sobą usłyszał: „Halo, proszę pana!”.

Sam nie wiedział dlaczego, ale chyba pod wpływem dzisiejszego maila, zamiast się zatrzymać, zaczął biec. Pędził ze sklepowym wózkiem pomiędzy regałami, slalomem mijając zaskoczonych klientów. Właściwie sam nie wiedział, czego się spodziewał. Przecież sklep to przestrzeń zamknięta i raczej daleko nie ucieknie. Czy ktoś chciał mu tutaj zrobić krzywdę? Raczej nie... Wołanie zamiast ustać – nasiliło się. Poczuł na ramionach czyjeś ręce. „Stój! Nie ruszaj się! Ochrona! Puść ten wózek, połóż ręce na kark!”. Pół godziny później wyszedł ze sklepu. Bez zakupów, ale za to z płonącymi ze wstydu policzkami. Okazało się, że tajemniczy głos należał do ochroniarza, który wołał go, ponieważ Stefan zgubił rękawiczkę. Gdy zaczął uciekać, wydał się podejrzany i… zatrzymano go do rewizji. Przeszukanie oczywiście niczego nie wniosło, Stefan nie był przecież złodziejem. Dziękował w myślach opatrzności, że w amoku nie wpakował niczego nieświadomie do kieszeni. Tego by mu tylko brakowało. Kartoteka za kradzież w sklepie. Odechciało mu się jeść, jedyne czego chciał po upokarzającym tłumaczeniu się, to wrócić do domu. Do bezpiecznego azylu.

Gdy tak szedł, osiedle Widok zdążyły spowić już gęste ciemności. Latarnie, ponieważ nie były jeszcze rozgrzane, nie dawały zbyt wiele światła. W blokach świeciło się w wielu mieszkaniach, a na ulicach – zapewne sprawił to deszcz – nie było widać ani jednej żywej duszy. Mijał osiedlowy stawik. Gdzieś z krzaków dobiegł go szmer, a chaszcze powoli zaczęły się rozstępować. „Czyż morderca mógł znaleźć lepsze miejsce na dokonanie zaplanowanego mordu niż zarośla przy stawie?” – niewiele myśląc, Stefan rzucił się biegiem do ucieczki. Gdyby tak szybko nie zareagował, być może zdążyłby zobaczyć, jak z krzaków, zamiast zabójcy, wychodzą dwie dorodne kaczki, jednak on był już daleko.

Przy wieżowcach zwolnił. Złośliwe żarty kolegów z pracy, którzy często śmiali się, że Stefan ma kondycję jak polski piłkarz podczas drugiej połowy meczu, zdecydowanie odzwierciedlały rzeczywisty stan jego formy. Jak przystało na pracownika biurowego, który nie uprawia żadnego sportu – po przebiegnięciu stu metrów zaczął sapać, a po kolejnych stu – runął jak długi, bo zaplątały mu się nogi. Poczuł pieczenie na prawym kolanie, a na głowie już czuł rosnącego guza. „Stary, nic Ci się nie stało?” – Stefan uniósł głowę, by spojrzeć na dobrodzieja, który starał się go podnieść. W tym momencie już nie potrafił ukryć ogarniającej go paniki – nad nim stał brodaty drągal z pociągu. Ta sama twarz, te same groźne oczy, te silne łapska zaciskające się na jego ramionach… „Nie dotykaj mnie! Zawołam policję! Zawołam… Zobaczysz!” – odgrażając się, zerwał się na równe nogi i zostawił za sobą zaskoczonego mężczyznę. Biegł, pędził na oślep. Nie oglądał się za siebie. Gdyby ktoś go obserwował, zapewne doszedłby do wniosku, że nie patrzył już nawet przed siebie. Przeciął ukwiecone osiedlowe rondo, wydeptując ścieżkę przez sam środek zasadzonych tam wrzosów, przebiegł tuż przed maską jednego z jadących samochodów, powodując tym samym serię klaksonów i przekleństw, potrącił i przewrócił starszą kobietę jadącą na rowerze, a w pogoń za nim rzucił się jeden z osiedlowych psów…

Z psem uwieszonym u nogi, z rozdartymi na kolanie i ubłoconymi spodniami, z siniakiem na prawej skroni, biegłby pewnie aż do samego domu (a mieszkał w jednym z wieżowców przy ulicy Prusa, więc nie miałby daleko), gdyby nie usłyszał za sobą syreny policyjnej. Zwolnił, ale nie przystanął. Nikomu już nie ufał. Jak mantrę, biegnąc i sapiąc powtarzał sobie w myślach: „Muszę dotrzeć do domu, dotrzeć do domu, do domu…”. Gdyby tylko mógł cofnąć czas, gdyby mógł sprawić, żeby to popołudnie nigdy się nie wydarzyło! Policjanci, jak przystało na młodych, wysportowanych stróżów prawa, byli zwinniejsi od niego. Dopadli go, powalili na ziemię, skuli kajdankami, a potem ponieśli do radiowozu. Stefan szarpał się i krzyczał jak opętany… „To ile wypiliśmy? Gdzie tak zabalowaliśmy?” – pytali spisując protokół. Niespodziewanie wszystko zaczęło wirować, a przed oczami z prędkością światła mignęły Stefanowi twarze wszystkich napotkanych po drodze osób: patrzącego groźnie draba z pociągu, zerkających ukradkiem współpasażerów, uśmiechnięta twarz studentki z przedziału, zdegustowane miny konduktora i wściekłych ochroniarzy z marketu…

Krzyczał. Nadal krzyczał. Poczuł, że ktoś go szarpie za ramię. „Panie, co się pan tak drzesz? Pora wysiadać, pociąg skończył bieg!”. Stefan rozejrzał się dookoła. Szarpał go starszy pan w dziwnym, zielonym roboczym stroju. „Skierniewice?” – zapytał zaspany. „Panie, jakie Skierniewice? Warszawa, tory postojowe! Swoje Skierniewice przespałeś pan dobrą godzinę temu!” – odparł ze śmiechem sprzątacz. O mamo! Stefanowi jeszcze nigdy nie zdarzyło się przespać stacji docelowej. Rozejrzał się zdezorientowany. Tuż obok niego leżał służbowy laptop, na ekranie którego wyświetlała się treść maila od kolegi z banku:
Uważaj na tę teczkę, którą Ci dzisiaj dałem. Wiem, że to dużo roboty, ale pamiętaj – co nas nie zabije, to nas wzmocni! ;) Policzenie stóp procentowych powinno Ci zająć góra dwie godziny. Widzimy się w poniedziałek!

A niech to! Zmęczenie wyjątkowo ciężkim tygodniem w pracy połączone z początkami przeziębienia i gorączką zrobiły swoje. Zasnął, a z maila od kolegi w pamięci zapisały mu się tylko wybrane słowa. Uważaj, zabiję, godziny, policzone… Umysł spłatał mu niezłego figla! Choć był zmęczony, choć kapało mu z nosa, była prawie 19.00, a on wciąż był daleko od domu – westchnął z ulgą. Jak to dobrze, że to był tylko sen, straszna wizja rozgorączkowanego umysłu. Jak dobrze, że żadna z tych sytuacji nie miała miejsca naprawdę, bo inaczej – miałby się z czego tłumaczyć. Jak w pracy uzasadnić podbite oko? Jak wytłumaczyć matce swoje aresztowanie? Po raz pierwszy od dłuższego czasu perspektywa nudnego, szarego piątkowego wieczoru wydała mu się całkiem przyjemna. I nie szkodzi, że deszcz ciągle pada. Nie szkodzi, że będzie musiał czekać na kolejny pociąg, że łamie go w kościach, a gorączka chyba jeszcze wzrosła. Nie szkodzi, że do domu dotrze najwcześniej na 21.00, a w weekend nie czeka go nic innego, jak wizyta matki, oglądanie telewizji i monotonne uzupełnianie bankowych zaległości. Wstał jak w transie, zamroczony jeszcze nieco swoim dziwnym snem, ubrał się, a przed wyjściem spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Podczas spania odcisnął sobie na twarzy zamek błyskawiczny i kilka guzików od powieszonej kurtki, był rozczochrany i blady. To jednak nic. Nic w obliczu tego, co przed chwilą przeżył…
Joanna Majewska

Joanna Majewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.