Konkurs literacki Papierówka 2018: „Zbliżam się do sześćdziesiątki...” Nagrodzone opowiadanie Sinišy Kasumovića
Zbliżam się do sześćdziesiątki. Nie jest to może wielki problem, ale jakoś tak zauważam, że życie zwolniło. Już nie jestem w stanie siedzieć całą noc i pisać czy czytać. Filmy mnie nie bawią, a z muzyki został tylko jazz i klasyka...
Rodziny nie mam, nawet psa nie posiadam. Niby chodzę do pracy, ale coraz częściej myślę o tej upragnionej emeryturze. To jeszcze tylko kilka lat. A co ja wtedy będę robił? Siedział i... Właśnie, co? Nie wiem. Gdzieś na dnie duszy odczuwam ogromną pustkę. Taką wypaloną żarówkę, straconą szansę, nie wiem, jak to nazwać.
Kiedy byłem młodszy, starałem się tę pustkę wypełnić przeróżnymi rzeczami. Sportem, muzyką, filmami, pisaniem, wierszami, alkoholem, no i oczywiście kobietami, ale z żadną nie byłem dłużej niż kilka miesięcy. Niektóre od razu chciały się do mnie przeprowadzać, inne nigdy.
I zawsze ta gorycz porażki, nie, może nie porażki - gorycz niedopasowania, gorycz niemożności podjęcia decyzji, zadecydowania, strach przed odpowiedzialnością, lęk przed samotnością i przed towarzystwem innej osoby. Bałem się wspólnego życia, wspólnego bytowania, codziennych zakupów, problemów, oglądania telewizji, wizyt u znajomych i ciągłych rozmów na dyżurne tematy: polityka, moda, sport, gotowanie, dzieci, praca. To takie nudne. Chciałem więcej, ale nie wiedziałem, jak to osiągnąć. Nikt mi nigdy nie powiedział, jak to zrobić, co zrobić, gdzie i kiedy. Wiedziałem, czego nie chcę, ale nie wiedziałem, czego chcę. Zresztą, czy to ważne?
Minął tydzień, jak zmarła moja matka. Spodziewałem się, że to kiedyś musi nastąpić, bo śmierć jest nieunikniona, a jednak, gdy przychodzi ten moment, zawsze chcemy odsunąć tę chwilę na później. Żaden czas nie jest dobry na śmierć i nigdy nie jesteśmy na nią przygotowani. Tak, umarła, a ja musiałem sam wszystko zorganizować: dać ogłoszenie do prasy, powiadomić rodzinę i znajomych, sąsiadów, załatwić pogrzeb i później stypę. Gdy było już po wszystkim, czułem ulgę, autentyczną ulgę. Jej trumna spoczęła w grobie razem z ojcem. Kiedy zleciłem przygotowanie grobu, wiedziałem, iż pracownicy cmentarza dokopią się do trumny ojca. Nie chciałem tam zaglądać. Odeszła, aby być razem z nim. Tęskniła za nim, odkąd ją opuścił. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego go zabrano. Tego, że ktoś zabrał jej jedynego człowieka, którego kiedykolwiek kochała. Milczała i płakała. Później już nie miała sił płakać. Powiedziała mi kiedyś, że nie może więcej płakać, bo wypłakała wszystkie łzy. Uważałem, że przesadza, ale dzisiaj zdanie to powraca do mnie niczym bumerang.
Po wszystkim została mi jeszcze tylko jedna czynność. Trzeba było posprzątać mieszkanie po mamie, przejrzeć wszystkie jej rzeczy i jakoś uporządkować to, co pozostało. Wybrałem się tam oczywiście sam.
Kiedy otworzyłem drzwi mieszkania na trzecim piętrze bloku, poczułem zapach staroci. Zapach niewietrzonego pokoju, zapach starych ludzi. Taką specyficzną woń. Przeszedłem przez krótki korytarz i pospiesznie otworzyłem okno w dużym pokoju. Z parapetu odfrunęły dwa przestraszone gołębie. Szybko się zorientowały, iż w mieszkaniu nikt nie mieszka. Gdy odrobina świeżego powietrza napełniła pokój i kiedy można było znowu oddychać, zamknąłem okno jednocześnie zasłaniając go firanką. Nie chciałem, aby mi się ktokolwiek z sąsiadów z naprzeciwka przyglądał, jak szykowałem pudła z niepotrzebnymi rzeczami. Postanowiłem rozdać, co tylko się da; stare ubrania wyrzucić, telewizor i skromne radio oddać potrzebującym, a parę książek miałem zabrać do domu.
Zacząłem od pokoju, będąc zdania, iż problemy trzeba rozwiązywać od najtrudniejszego, bo te łatwe wtedy same się rozwiążą. Otworzyłem szafę i wyjąłem ubrania. Nie układając ich, powrzucałem do wcześniej przygotowanego kartonowego pudła. Na sam koniec zostały mi jeszcze trzy szuflady, w których matka trzymała przeróżne rupiecie. Jakieś nakrętki do słoików, gumki recepturki, stare torebki foliowe, parę czarnych rękawiczek, zardzewiałe śrubki, otwieracz do butelek, dokumentację jej choroby, niewyraźne zapiski lekarza, parę starych fotografii, które pamiętałem z dzieciństwa, jakieś pożółkłe pocztówki znad morza, gdzie spędzałem letnie wakacje na koloniach organizowanych przez zakład pracy matki, ołówki i długopisy, malutką świeczkę na wszelki wypadek, jakby zabrakło prądu, pudełko zapałek, kartki z zapiskami, z numerem telefonu do lekarza, do przychodni, igłę z nitką, parę kluczy, które nie pasowały do żadnego zamka, i drewnianą szkatułkę, którą przywiozłem z jednego z pobytów w górach. Niby podarowałem ją matce, ale przypomniało mi się, że wiele lat pudełko to przeleżało w moim pokoju zbierając kurz. Podniosłem je i potrząsnąłem. Coś w środku zabrzęczało. Taki cienki, dziwny dźwięk. Odsunąłem malutki metalowy zatrzask i próbowałem podnieść klapkę. Nie udało się. Musiałem użyć siły. Widocznie przez bardzo długi czas nikt go nie otwierał.
Gdy za drugim razem użyłem więcej siły i determinacji, pudełko otworzyło się i wypadło z niego coś małego, niebieskiego, przeleciało koło mojej głowy, a potem wpadło pod mebel. Co to jest? Doczołgałem się na czworakach do szafy i wsunąłem rękę. Wraz z dużą ilością kurzu wyciągnąłem mały, niebieski guzik. Usiadłem, trzymając go w dłoni. Delikatnie zdmuchnąłem kurz. Siedziałem na podłodze w mieszkaniu mojej matki, za szybą słońce zachodziło i zostawiało czerwony ślad na niebie, konary drzew błyszczały złoto i purpurowo, z dołu dobiegały krzyki dzieci, ktoś na trzecim piętrze słuchał głośno tv, kilka ptaków przeleciało na tle umierającego dnia, a ja trzymałem mały niebieski guzik w zaciśniętej dłoni i płakałem. Łzy napłynęły same, nos od razu się zapchał, poczułem jak krew napływa mi do głowy. Zamknąłem oczy i podniosłem głowę. Jeszcze raz spojrzałem na mały niebieski guzik.
* * *
W 1978 roku miałem 18 lat. Chodziłem wtedy do szkoły muzycznej. Starałem się grać na fortepianie. Niby byłem zdolnym uczniem, ale wiedziałem, iż był to tylko kaprys mojej matki, niż jakiś talent, który rzekomo posiadałem. Bardziej niż tych wszystkich pieśni, sonatin i etiud wolałem słuchać muzyki rockowej. Nie porzuciłem szkoły tylko ze względu na moją nauczycielkę, Aleksandrę Goldberg. W tym roku, kiedy na początku maja stałem się pełnoletni, ona skończyła 27 lat. Świeżo po studiach, była ładną, zadbaną kobietą, z niezwykle czarującym uśmiechem. Zawsze schludnie ubrana, pachnąca, miała delikatne, długie palce. Jak mogłem się w niej nie zakochać?
Gdzieś pod koniec tego niezwykle ciepłego maja przygotowywałem się do występu z okazji zakończenia roku szkolnego. Był piątek. Siedziałem w pustej sali szkoły muzycznej, tej na parterze i ćwiczyłem etiudę. Aleksandra siedziała tuż obok i uważnie mnie słuchała. Czułem zapach jej perfum i włosów. I jak za każdym razem, gdy siedziała tak blisko, nie mogłem się skupić na graniu.
Dzień zbliżał się do końca. Ciepły, złoty przeistaczał się w wieczór, zapłonęły latarnie na ulicach, ruch samochodów stał się większy i czasami można było wyczuć jak okna drżą od tego harmidru. Gdy tak siedziałem i grałem, nagle zabrakło prądu. Natychmiast zrobiło się ciemno i musieliśmy przerwać lekcję. Aleksandra wstała, wyszła na korytarz i dowiedziała się od woźnego, iż nie ma prądu w całym budynku, więc trzeba iść do domu. - Chodź, pójdziemy do mnie, ja mieszkam tuż za rogiem i mam pianino w mieszkaniu, tam poćwiczysz - powiedziała do mnie, jednocześnie pakując swoje rzeczy do torebki. (...)
Ciąg dalszy za tydzień