Łowickie przypadki Eugeniusza Bodo, Andrzeja Munka i Edwarda Stachury
Eugeniusz Bodo, Andrzej Munk i Edward Stachura: wszyscy trzej stali się bohaterami dramatycznych zdarzeń w okolicy Łowicza.
Przyjęło się, że alkohol jest jednym z nieodłącznych elementów towarzyszących środowiskom artystycznym. Rzadkie przypadki abstynencji mają potwierdzać tę regułę. Abstynentem był Eugeniusz Bodo, który odmawiał nawet udziału w reklamie alkoholu komentując to w ten sposób, że w jego wykonaniu "zachwalanie trunków będzie brzmiało niewiarygodnie". Abstynencję rekompensował sobie robótkami ręcznymi i zajadaniem się mazurkami wielkanocnymi. Jego niechęć do alkoholu miała narodzić się po wydarzeniu jakie spotkało go w Łowiczu w nocy z 25 na 26 maja 1929 roku.
Śmierć Rolanda
Artyści teatrzyku Morskie Oko: Eugeniusz Bodo, Witold Roland, tancerka Zofia Ordyńska i dwaj bracia Michał i Marian Reczkowie zapragnęli zwiedzić Powszechną Wystawę Krajową, która pod koniec maja odbywała się w Poznaniu. Udać się na nią było wówczas w dobrym tonie. Na dwa tygodnie przed podróżą do Poznania, Bodo odebrał prawo jazdy i kupił luksusowy sportowy kabriolet marki Chevrolet. Wieczorem w sobotę 25 maja po przedstawieniu wymienione wyżej towarzystwo w świetnym nastroju wyruszyło w drogę. Powrót planowano na dzień następny. Za kierownicą zasiadł Bodo obok niego miejsce zajął Michał Reczko prowadzący szkołę samochodową, w której aktor robił prawo jazdy.
Na przedmieściach Łowicza okazało się, że szosa jest zamknięta z powodu budowy mostu na Bzurze. Bodo skręcił w boczną uliczkę wybrukowaną "kocimi łbami". Warunki jazdy nagle pogorszyły się. Ulica była nieoświetlona i w związku z tym droga była mało widoczna. Jej wyboiste podłoże powodowało, że kierownica drżała w rękach prowadzącego. Pierwszy niebezpieczny zakręt udało się pokonać, na drugim jednak Bodo nie zdołał zahamować i samochód stoczył się z czterometrowego nasypu do głębokiego rowu. Była godzina druga rano. Bodo i Roland zostali przygnieceni, a pozostali pasażerowie zostali wyrzuceni w powietrze. Pierwsza doszła do siebie Ordyńska, której krzyk usłyszał mieszkaniec pobliskiego domu i z pomocą braci Reczków wydobył uwięzionych z auta. Roland zginął na miejscu, pozostali wrócili na drugi dzień do Warszawy. Fotografię połamanego samochodu leżącego do góry kołami opublikował Ilustrowany Kuryer Codzienny. Sprawa nabrała rozgłosu, prasa pytała "Kto poniesie odpowiedzialność za śmierć artysty Rolanda?".
Bodo zdemaskowany
Proces rozpoczął się dopiero 23 maja 1932 roku i jego przebieg był intrygujący. Nie chodziło tylko o to, że Bodo był oskarżony o spowodowanie wypadku i śmierć pasażera. W dniu rozpoczęcia procesu aktor robił co mógł, aby go nie rozpoznano. W sądzie stawił się z ufarbowanymi włosami i długą brodą. Był co prawda dopiero u progu wielkiej kariery, ale był już postacią bardzo znaną. Już po kilku wypowiedzianych zdaniach jak zauważył sprawozdawca sądowy Kuriera Warszawskiego - "poznać można, że jest to dobry znajomy publiczności warszawskiej".
Bodo został zdemaskowany. Największą jednak sensacją było ujawnienie prawdziwego imienia i nazwiska aktora. Nazywał się Eugeniusz Bohdan Junod i był obywatelem szwajcarskim. Wiedziało o tym tylko najbliższe grono osób związanych z artystą. Nazwisko Bodo było artystycznym pseudonimem aktora. Wzięło się stąd, że dziesięcioletni Bodo, wówczas jeszcze Junod ,wcielił się w rolę kowboja nazywającego się właśnie Bodo. Stało się to w kino-teatrze Urania prowadzonym przez jego … ojca. Mieścił się on w Łodzi u zbiegu dzisiejszych ulic Piotrkowskiej i Jaracza. Obecnie znajduje się tam dom handlowy Magda.
Kwas w butelce po koniaku
"Nie jestem winny, zauważyłem tablicę z napisem: jechać na prawo ulicą Korabka Dolna. Skręciłem, nagle wyłonił się gwałtowny skręt. Nie było znaku ostrzegającego." Takimi słowami Bodo odpowiadał na stawiane mu zarzuty. Na ławie oskarżonych zasiedli obok niego burmistrz i wiceburmistrz Łowicza oraz ławnik magistratu. Prokurator oskarżył ich o utrzymywanie dróg w złym stanie, co miało przyczynić się do katastrofy. Decydującym o wyniku procesu miało być ustalenie czy Bodo prowadził pod wpływem alkoholu. O tym, że było to bardzo prawdopodobne miała świadczyć relacja posterunkowego Brzezińskiego, który pierwszy był na miejscu wypadku i zeznał, że "od rannych czułem alkohol, od nieboszczyka też zalatywało". Przy zniszczonym samochodzie policjant znalazł butelki z koniakiem i wódką.
"Czy przed wyjazdem pił pan wódkę?" - pytał prokurator.
"Nie, jedliśmy tylko przekąski w bufecie Morskiego Oka. Wódki nie piliśmy, w butelkach były kawa i kwas" - zapewniał Bodo.
Sekretarz Morskiego Oka zeznał, że w bufecie teatru nie było alkoholu, a matka aktora oświadczyła, że na wycieczkę dała synowi butelkę kawy, termos z herbatą i napój kwas. Sam Bodo tłumaczył to w następujący sposób: "Kiedy nazajutrz odwożono mnie z Łowicza do Warszawy poprosiłem dyżurującego policjanta, aby mi się dał napić z butelki, którą znaleziono w aucie. Chciało mi się pić. Policjant odpowiedział: nie mogę dać do picia wódki. Wówczas zawołałem: niech pan spróbuje co to za wódka! Posterunkowy skosztował i dał mi następnie do picia. Była to kawa."
Obydwie grupy oskarżonych obwiniały się wzajemnie. Władze Łowicza twierdziły, że Bodo jechał za szybko, nieostrożnie i dawały do zrozumienia, że towarzystwo mogło być pod wpływem alkoholu. Bodo i jego obrońca dążyli do udowodnienia winy magistratu. Inni poszkodowani w wypadku zeznawali, że nie pamiętają samego momentu katastrofy. Ważne było zeznanie Ordyńskiej, która oświadczyła, że gdy zbliżali się do feralnego zakrętu Roland stojąc wypatrywał drogi. Bracia Reczkowie z kolei twierdzili, że auto jechało z prędkością 20-40 kilometrów na godzinę i była to dopuszczalna prędkość.
W drugim dniu procesu odbyła się wizja lokalna, na którą Bodo i jego obrońca spóźnili się. Świadkowie twierdzili, że samochód "pędził jak strzała". Prokurator przeprowadził eksperyment: sam jadąc z szybkością 30 kilometrów na godzinę przejechał przez feralny zakręt i jak oświadczył "wziął go z łatwością".
Biegli orzekli, że owa ulica była źle zabezpieczona i nie nosiła ona cech ulicy miejskiej, a to znaczy, że kierowca nie mógł być ograniczony co do szybkości jazdy. Poza tym brak było na niej jakichkolwiek znaków ostrzegawczych, co mogło wprowadzać w błąd kierowcę. Aktora obciążały jednak zeznania niektórych świadków twierdzących, że samochód jechał bez świateł i zdecydowanie za szybko. Wyrok ogłoszono w Sądzie Okręgowym Łowiczu, wieczorem 24 maja 1932 roku. Burmistrz, jego zastępca oraz ławnik zostali skazani na kary po trzy miesiące więzienia. Bodo dostał sześć miesięcy. Wykonanie kar sąd warunkowo zawiesił na trzy lata. Wszyscy wnieśli apelacje, ale bez skutku. Jednak po pół roku wyroki umorzono na podstawie amnestii. To nie był jeszcze koniec sprawy. Rodzina Witolda Rolanda zażądała od magistratu Łowicza 180 tysięcy złotych. Proces ciągnął się dwa lata. 5 września 1935 roku sąd ogłosił wyrok przyznający wdowie i jej córce odszkodowanie od gminy Łowicz, w wysokości 34.500 złotych z odsetkami od stycznia 1930 roku. Dało to sumę 50 tys. zł, która stanowiła równowartość 10 aut.
Wypadek na przejeździe kolejowym
"Miał zawsze świadomość i był dokładnie poukładany kiedy przystępował do realizacji filmów, gdy inni dopiero robili to w trakcie ich realizacji." Tak charakteryzuje słynnego reżysera Andrzeja Munka, Andrzej Wajda. Munk to jeden ze współtwórców polskiej szkoły filmowej mający ogromny wpływ na rodzimą kinematografię.
Urodzony w pokoleniu Kolumbów, żołnierz powstania warszawskiego po studiach na różnych uczelniach warszawskich swoją życiową drogę znalazł studiując w łódzkiej filmówce, w której później był wykładowcą. "Człowiek na torze", "Eroica", "Zezowate szczęście" to filmy tego legendarnego reżysera łamiące socrealistyczny schemat obowiązujący w polskim kinie w latach 50. XX wieku.
W roku 1961 Munk zaczął realizować kolejny film. Tym razem miał być to dramat o psychologicznej relacji między strażniczką z Auschwitz, a więźniarką. Tytuł filmu brzmiał "Pasażerka". Pracując nad realizacją filmu cała ekipa mieszkała na terenie kacetu znajdującego się w dawnym obozie koncentracyjnym. Już od pierwszych filmowych klapsów - jak wspominają ich uczestnicy - pracy towarzyszyły nieprzyjemne okoliczności. Przygnębiające wrażenie robiło samo przebywanie w tym miejscu, a szczególnie dźwięk niosący się w nocy, powstający na skutek skrzypienia kolczastych drutów poruszanych wiatrem. Sam Andrzej Munk wpadł na nie w wyniku kraksy na motocyklu. Wszystko obrócił jednak w żart. Pokaleczony i poobijany martwił się tylko o podartą koszulę będącą prezentem od żony.
20 września 1961 roku Munk swoim autem ruszył do atelier do Łodzi. Miał tam dokończyć zdjęcia plenerowe i rozstrzygnąć jak połączyć część obozową filmu z nagrywaną współcześnie. W miejscowości Kompina pod Łowiczem w rejonie przejazdu kolejowego Fiat 500 kierowany przez reżysera został zmiażdżony przez nadjeżdżający samochód ciężarowy Star 20. Wina wypadku leżała po stronie kierowcy ciężarówki jadącego z nadmierną prędkością. Do zdarzenia doszło o godzinie 18. Munka, który po wydobyciu z auta powtarzał ciągle "Łódź, telefon…", przewieziono do szpitala w Łowiczu. Zmarł cztery godziny później, miał 39 lat.
Film ukończony przez przyjaciela reżysera Witolda Lesiewicza wszedł na ekrany w 1963 roku.
Samobójcza próba poety
Dla niektórych był nadwrażliwym i nieprzygotowanym do życia człowiekiem. Inni uważają go za poetę rozdartego między poczuciem harmonii z naturą, a buntem wobec świata. Dawał tego wyraz w swojej twórczości.
Edward Jerzy Stachura przyszedł na świat w rodzinie polskich emigrantów we Francji w roku 1937. Tak naprawdę jego pierwsze imię brzmiało Jerzy, a drugie Edward. W wieku 11 lat razem z rodziną powrócił do Polski gdzie intensywnie chłonął wiedzę. Jego sposobem życia stawało się ciągłe "bycie w drodze" - wędrował po świecie, imał się różnych zajęć. Wędrował, czytał i pracował na przykład przy oczyszczaniu stawu, czy przy wyrębie lasu, odwiedzając przy tym rozsianych po całej Polsce znajomych. To wszystko znajdowało swoje odbicie w twórczości jaką uprawiał. Tak powstała między innymi znana nawet laikom "Siekierezada". Był i poetą i pieśniarzem i prozaikiem. Na szlaku jego podróży znalazł się również Łowicz.
Odwiedzał w nim urodzoną tutaj poetkę i eseistkę Martę Kucharską. Jej literacki debiut nastąpił już po śmierci Stachury, a twórczość dotykała uniwersalnych problemów ludzkiego losu, ukazując tragizm egzystencji. Było jej "po drodze" ze Stachurą ponieważ wyrażała niepokój intelektualny i moralny młodych twórców lat siedemdziesiątych XX wieku. Korespondowali ze sobą od roku 1970 i jak wspomina: "ja pisałam długie i dopracowane listy - on przysyłał karteczkę, którą oczywiście przechowywałam jak świętość".
Zwabiła go Arkadia?
Stachura po raz pierwszy pojawił się w Łowiczu najprawdopodobniej 28 września 1975 roku. Razem z Kucharską udał się do wsi Rudnik pod Łowiczem aby szukać śladów po ojcu kobiety. Później zatrzymywał się w Łowiczu przejazdem wielokrotnie. Wspomnienia i refleksje z tych spotkań można znaleźć w twórczości Kucharskiej - w jej przejmujących wierszach. Była ona również przy Stachurze 3 kwietnia 1979 roku kiedy ten o godzinie 6.45 w pobliżu stacji Bednary koło Łowicza, rzucił się pod tranzytowy elektrowóz pociągu towarowego, jadącego z NRD do ZSRR.
Co skłoniło go do tak desperackiego kroku?
Wcześniej często zdarzało się, że przerywał podróż chociażby dlatego, jak sam pisał - zwabiony nazwą mijanej miejscowości, która wydawała mu się interesująca. Wielu twierdziło, że wówczas wysiadł z pociągu bo zwabiła go nazwa znajdującej się tuż obok stacji Arkadia. Jednak według jego starszego brata - Ryszarda powód był inny. Przewieziony do szpitala poeta powiedział bratu, że: "jak jechał tym pociągiem to od jakiegoś momentu strasznie go wszystko zaczęło drażnić, denerwować: ludzie, ich rozmowy". Twierdził, że wręcz rozwalało mu głowę i musiał wysiąść. Wizja własnej śmierci nieodłącznie towarzyszyła twórczości którą uprawiał. Można nawet stwierdzić, że ją zaplanował czego dowodem może być utwór "List do pozostałych".
Stachura przeżył ten wypadek, mocno poturbowanego bez żadnych dokumentów, a mającego tylko bilet kolejowy, przewieziono elektrowozem do Bednar, a następnie karetką pogotowia do szpitala w Łowiczu. Doznał urazu kręgosłupa, licznych ran i obrażeń, stracił cztery palce i znaczną część dłoni. Po przeprowadzonych zabiegach udało się uratować jedynie kciuk. Stachura opuścił łowicki szpital, nie przebywał w nim zbyt długo. Trafił na własną prośbę do szpitala psychiatrycznego w Drewnicy pod Ząbkami niedaleko Warszawy. Diagnoza lekarska mówiła o tym, że rozpoznano u niego zespół "urojeniowo-omamowy" lub depresyjno-urojeniowy.
W tym czasie pisał dziennik zatytułowany "Pogodzić się ze światem", który był zapowiedzią wydarzeń jakie miały wkrótce mieć miejsce. 21 lipca 1979 roku Stachura samowolnie opuścił szpital w Drewnicy. Trzy dni później po zażyciu leków psychotropowych najpierw próbował podciąć sobie żyły, potem sie powiesił w swoim domu, w Warszawie. Z chwilą śmierci jego postać z miejsca zaczynała obrastać w siłę, potężniała i z dnia na dzień stawała się niemal legendą. Narodził się swoisty kult tego poety. "Stachuriady" liczne wieczory poświęcone twórczości poety często wykraczają po za wymiar filozoficzny i etyczny istoty tej twórczości.
Film o Stedzie
Niedługo po śmierci Stachury zrealizowano o nim film dokumentalny. Reżyserem był Andrzej Brzozowski współpracownik Andrzejów Munka i Wajdy. Ekipa filmowa dotarła do protokołu z wypadku pod Bednarami, który znajdował się na posterunku Milicji Obywatelskiej w Nieborowie. Przeprowadzono też rozmowy ze świadkami wypadku, maszynistą elektrowozu oraz doktorem Janem Kaczorowskim, który przyjmował Stachurę w łowickim szpitalu i operował mu rękę. Ten interesujący dokument telewizja polska wyemitowała tylko raz, jesienią 1981 roku.
Jacek Perzyński