Michał Gozdera w samotności podbił rowerem zachodnią Europę
Piąta rano, pobudka. Nie dzwoni budzik, ponieważ wystarczy motywacja. Lekkie śniadanie, spakowanie się, zebranie namiotu, przygotowanie roweru. Siódma, czas w drogę. Pedałowanie przez 10, może 12 godzin. I tak przez 66 dni.
Tak w telegraficznym skrócie wyglądał każdy dzień Michała Gozdery przez ostatnie dwa miesiące. To jednak wielkie uproszczenie - skierniewiczanin w tym czasie zdołał odwiedzić osiemnaście krajów, a w tym czternaście stolic w zachodniej Europie.
- Chciałem "przed trzydziestką" zrobić coś wielkiego w swoim życiu. Będąc dzieckiem wygrałem matematyczny konkurs Kangura i w nagrodę pojechałem na Lazurowe Wybrzeże. Wtedy obiecałem sobie, że jeszcze kiedyś powrócę w te rejony - mówi Michał.
Rogatki Łodzi opuścił 22 maja. Rozpoczęła się samotna podróż. Nikt nie towarzyszył, ale nawet sam Gozdera nie zabiegał o kompanów. Całą trasę chciał pokonać sam. Cel: dojechać na Lazurowe Wybrzeże. Udało się jeszcze dalej, aż do Barcelony. Ile kilometrów pokonał?
- Z moich zarejestrowanych zapisków w nawigacji wynika, że przejechałem jakieś 11 tysięcy kilometrów - wylicza usatysfakcjonowany podróżnik, który mocno zaznacza, że podczas tych 66 dni nie zrobił sobie ani jednego dnia przerwy.
Lecz to nie była droga usłana różami. Z pewnością z cudownymi widokami, ale też trudnościami w postaci ciężkich podjazdów, które znane są z największych wyścigów kolarskich, takich jak Giro d'Italia, czy też najsłynniejszy Tour de France.
Alpy to był jeden wielki, ale zarazem osobny rozdział. Michał Gozdera wjechał, chociażby na słynną przełęcz Galiber (2.645 m n.p.m.), zdobył wielką przełęcz Świętego Bernarda (2.469 m n.p.m.) z noclegiem na Mont Blanc.
Wspiął się również na słynne Passo dello Stelvio (2.760 m n.p.m.), choć jak zaznacza podróżnik "podjazd jest bardzo przereklamowany". Lecz ze Stelvio związana jest jeszcze jedna ciekawa historia.
- Podjeżdżałem sobie spokojnie, upajałem się pięknymi widokami. Nagle minął mnie samochód z tablicami rejestracyjnymi, rozpoczynającymi się od liter ES. Wyostrzyłem wzrok, powiedziałem do siebie: jak nic ludzie ze Skierniewic!
Zacząłem wołać.
Okazało się, że był to Jędrzej Lenarcik, który przyjechał również zdobywać szczyt - opowiada z uśmiechem Michał Gozdera.
Rowerzysta podkreśla, że włoskie szosy są jednymi z najgorszych po jakich miał możliwość uczęszczać. - Już nawet polskie drogi są w lepszym stanie - śmieje się.
Codziennie przemierzał średnio 170 kilometrów. Co ciekawe, podczas całej wyprawy organizm nie dawał większych sygnałów.
- Pod Budapesztem zaczęły odzywać się ścięgna. Zaniepokoiłem się tylko przez chwilkę, ponieważ na drugi dzień ból minął. Pamiętam, że we Francji zmagałem się też z kolanem, ale również szybko przeszło - sięga pamięcią Michał Gozdera.
Rowerowy podróżnik jest niezmiernie usatysfakcjonowany ze swojego przedsięwzięcia. Wykonał zadanie w stu procentach, a same plany rozpoczęły się rok wcześniej.
- Starannie przygotowywałem trasę, ale przede wszystkim planowałem przejazdy pod kątem noclegów. To była najważniejsza kwestia. I jeszcze jedna sprawa - nie miałem zamiaru robić tego na wynik. I chciałem przejechać ten dystans samotnie - zaznacza.
Na słowo "camping" podróżnikowi przypomina się historia, kiedy zabłądził w zachodniej Francji. Jednak szybko odnalazł swoją pierwotną trasę, a co za tym idzie miejsce noclegowe.
- W Europie bazy campingowe otwarte są maksymalnie do godziny 19.30. Zgłoszenie się po czasie nie jest ciekawym uczuciem. Raz dojechałem po 20., ale na szczęście udało mi się dostać na plac - mówi.
Zachodnia część Europy była niezmiernie przyjazna dla Gozdery; rowerzysta zaznacza, że ani przez chwilę nie miał żadnych obaw. Jedyne to te związane z kaprysami pogody, choć skierniewiczaninowi nie przeszkadzały upały czy też opady deszczu. Lecz podczas zjazdu z jednej z przełęczy wiał niezwykle porywisty wiatr, a to nic przyjemnego jadąc nad przepaścią...
Michał Gozdera dwukrotnie spotkał się z policją.
- Nie popełniłem żadnego wykroczenia. Raz zapytałem o drogę, a drugie spotkanie miało miejsce w Belgii. Znalazłem na drodze dowód osobisty i oddałem go służbom - mówi podróżnik.
Wyprawa kosztowała go 7 tys. zł, z czego 500 euro musiał przeznaczyć na naprawę roweru. Na chwilę obecną nie myśli o kolejnych wojażach. Żona już nie pozwala...