Moja historia walki z rakiem
Jestem Tomasz Michałowski mam 42 lata. Obecnie choruje na nowotwór typ GIST w zaotrzewnej, jest to dość rzadka choroba, trudna jeżeli chodzi o leczenie. GIST najczęściej umiejscawia się w żołądku, jelitach, w twarzy. Mój jest tak umiejscowiony, że jest to przypadek jeden na sto.
Choruję od listopada 2011 roku, od 3,5 roku jestem w trakcie chemioterapii i hipertermii. Choroba rozwijała się w 2010, lecz nikt o tym nie wiedział, to przypadek zrządził, że ją wykryłem.
Na początku leczono mnie na padaczkę ze względu na to, że traciłem przytomność i dostawałem drgawek, takich jak przy padaczce. Trwało to 8 miesięcy, niestety straconych na bezsensownej diagnozie i leczeniu, bo nikt nie wziął pod uwagę, że to jest rak, a nowotwór rozwijał się dalej. Dopiero kiedy zrobiłem USG jamy brzusznej dowiedziałem się, że w środku noszę ogromnego guza(ok 850ml.)
Spadło ta na mnie i moją żonę jak grom z nieba. Pierwsza myśl to rak, to koniec, niestety jest już po mnie. Płacz, czas przelatuje przez palce, milczenie, brak racjonalnego myślenia. Jednym słowem dramat.
Na drugi dzień poszedłem do pracy i powiedziałem o tym asystentce dyrektora, moje koleżance. Zaniemówiła, starała się mnie pocieszyć, zresztą jak każdy w takiej sytuacji.
Oswojenie z tą myślą zajęło mi 3 miesiące. Były to jedne z najtrudniejszych miesięcy. Wszystko się wywróciło, bicie się z myślami, po prostu to wyrok, koniec. Dopiero po rozmowie z żoną pozostawiliśmy te wydarzenia swojemu biegowi, po prostu co ma być to będzie. Damy jakoś rade.
To był listopad 2011, zdiagnozował mnie doktor Goździk, nefrolog to on pokierował mnie dalej. W tym samym miesiącu trafiłem do doktora Dziewierskiego i prof. Rutkowskiego z Centrum Onkologii w Warszawie na Ursynowie. To oni jako jedyni zajmowali się takimi przypadkami.
Tam podjęto decyzje o zrobieniu otwartej biopsji, którą wykonano 13.12.2012. Po operacji stwierdzono, że mój guz jest nieoperacyjny z tego powodu, że nacieka na żyłę główną, której nie można zrekonstruować. Po zapoznaniu się z wynikami badań, które dotarły w styczniu 2012, oddano mnie w ręce chemika dr Falkowskiego.
Od tamtej pory zaczęła się walka, czyli chemioterapia. Pierwszą chemię dostałem 15.02.2012 i ciągnie się do tej pory. Wszystko układało się po naszej myśli, ale nigdy nic nie może trwać wiecznie. Zaczęły się kłopoty, organizm zaczął się buntować, zaczęły się komplikacje, problemy z nerkami, nefrostomia, ciągłe infekcje.
Dom, szpital, dom. Można powiedzieć, że tak przez rok. Do tego wszystkiego odeszło mi kilku dobrych znajomych, przyszło załamanie i pytanie: a co ze mną? Udało się wrócić do żywych. Tak naprawdę to dzięki żonie, lekarzom, pielęgniarkom.
W zeszłym roku zaczęto wdrażać mi nową terapię, hipertermię. Niestety, po 17 zabiegach musiałem ją przerwać, ponieważ mój organizm powiedział: dość. Do tego wszystkiego zaczęto mnie dializować, na początku trzy razy w tygodniu po 4,5 godz., a później cztery razy w tygodniu. Muszę być wydializowany przed chemioterapią i po chemioterapii.
Do tego wszystkiego bardzo częste transfuzje krwi , trzy razy w miesiącu, można powiedzieć, że po każdej chemioterapii potrzebuję krwi. Nie ukrywam, że miałem też momenty, że tej krwi brakowało dla mnie zwłaszcza w wakacje, z powodu większej ilości wypadków.
Więc ponownie dom, szpital, centrum onkologii... Po krótkiej przerwie wróciliśmy do normalności, niestety miesiąc temu zrobiliśmy badania i okazuje się, że obok pierwotnego guza wyrasta drugi, całe szczęście, że na razie jest mniejszy. Co dalej? Przeżyliśmy ponownie szok, ta wiadomość rozłożyła mnie i żonę na łopatki.
Co prawda jakoś się powoli pozbierałem, lecz proszę wierzyć, to nie jest proste, 60% sukcesu to psychika, a reszta przychodzi sama. Teraz po krótkiej przerwie ponownie wdrażamy hipertermię, na którą potrzebuję dodatkowych finansów. Niestety ta terapia jest płatna, niby częściowo refundowana, a tak naprawdę płatna w 100%.
Potrzebujemy pieniędzy na bieżące wydatki, leki, dojazdy itp. Nie ukrywam, że jest to trudne prosić obcych o pomoc, ale sami z żoną sobie nie poradzilibyśmy. Ktoś może powiedzieć, że można iść po kredyt. Owszem, ale czy ten ktoś miałby sumienie i odwagę zostawić własne dzieci, żonę, bliskich ze spłatą kredytu? Sądzę, że nikt nie ma takiej odwagi.
Więc stąd mój apel i prośba o pomoc w zbiórce krwi i funduszy na leczenie. Co prawda pojawiły się teraz nowe terapie w leczeniu raka, ale ja na razie się do nich nie kwalifikuję. Mój guz jest za duży i w dodatku pojawił się drugi. Obecnie te metody są w fazie badań i rozwoju, więc mam nadzieję, że kiedyś będą osiągalne dla mnie.
One też są płatne ,więc wtedy będę na to przygotowany, ponieważ świadomość, że może mi braknąć czasu jest najgorsza, wszystko wywraca się do góry nogami. Na szczęście mam kochającą żonę i kochające dzieci i oni mi nie pozwolą nigdy odejść. Mam im tak wiele do pokazania, chciałbym ich zabrać w różne miejsca.
Mam jeszcze sporo marzeń do spełnienia, obiecałem im to. Starszy syn przychodzi często i pyta o różne rzeczy, więc opowiadam mu różne ciekawostki i w myślach marzę o tym, żeby mu je pokazać. Młodszy również zadaje mnóstwo pytań, na które odpowiadam. Po prostu są ciekawi wszystkiego, jest to taki przywilej dziecka. Są również znajomi i przyjaciele, dla których warto walczyć, są też ludzie, którzy potrzebują pomocy i wsparcia.
Tomasz Michałowski