Najpierw Syberia, potem Afryka
Teresa Kurzawa ze Skierniewic została wywieziona z matką i bratem na Syberię, pierwszym transportem w lutym 1940 roku. Po kilku latach z armią gen. Andersa trafiła do Afryki Wschodniej.
Gdyby dr hab. Hubert Chudzio z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie na jednym z obozów naukowych nie opowiadał studentom o zsyłkach Polaków, między innymi na Syberię i do Afryki, a na koniec nie rzucił - trochę na wyrost - że można byłoby zorganizować misję badawczą i na Czarny Ląd, Teresa Kurzawa ze Skierniewic nigdy już nie zobaczyłaby grobu własnej matki.
To był rok 2008 i mało kto zajmował się tematyką polskich sybiraków w Afryce. Jakby nie istniała. Ideę misji podchwycili trzej studenci doktora Chudzio - Krzysztof Kędziora, Mariusz Solarz, Karol Suchocki - i już kilka miesięcy później wyruszyli do Tanzanii i Ugandy. Ekipa dotarła do zapomnianych polskich cmentarzy, które zostały zinwentaryzowane i odrestaurowane. Zdjęcia z tej wyprawy wrzucono do internetu.
Wtedy właśnie syn pani Teresy zawołał ją któregoś dnia do komputera: „Zobacz, grób twojej matki”. - Spojrzałam i mało serce ze wzruszenia mi nie wyskoczyło - mówi 83-letnia dziś skierniewiczanka, która jako dziecko przeżyła zsyłkę na Syberię, a potem przeszła z armią Andersa cały szlak, z Rosji do Afryki Wschodniej. - Byłam przekonana, że ten grób dawno nie istnieje.
Miało być inaczej
We wrześniu 1939 roku mała Tereska poszła do szkoły w Nowogródku prowadzonej przez nazaretanki, ale długo się do niej nie nachodziła. Zaledwie kilka dni. Pamięta - szła sama do tej szkoły, bo to były jeszcze czasy, kiedy rodzice nie trzęśli się tak nad dziećmi.
Tereska założyła tornister na plecy i spieszyła się, prawie biegła, żeby zdążyć na pierwszą lekcję. Przed nią wyrosły drzwi do szkoły i klamka - wysoko, wysoko, ledwie jej sięgnęła. 49 latach później, gdy była na wycieczce w Wilnie, odwiedziła swoją pierwszą szkołę w Nowogródku. I dziwiła się, że ta klamka jest tak nisko.
Z perspektywy dziecka wszystko wyglądało inaczej.
Wojny, która wybuchła daleko w Polsce się nie czuło. Ale 17 września pamięta dobrze. Gdy Rosjanie weszli do Nowogródka, Rosjanki witały ich kwiatami. Matka z ciotką nie mogły tego znieść, uważały je za zdrajczynie. Pamięta też, że ojciec z matką zakopywali coś pospiesznie w ogrodzie, jakieś dokumenty, skrzynki. „Boże, Jezus i Maryja” - słyszała, jak matka ciągle powtarzała.
Ojciec od razu uciekł na Litwę. Pracował jako śledczy w milicji, wiedział, że jest na celowniku. Wsiadł na wóz, pomachał rękę i tyle go widzieli. Ale Litwini oddali go Rosjanom i trafił do Ostaszkowa, a potem - nie wiedzieć czemu - na półwysep Kola, na drugi koniec świata.
Teresa nigdy nie pytała, nawet po wojnie, gdy spotkali się w Anglii kilkadziesiąt lat później, jak to było, dlaczego i za co. Przez dwa tygodnie chodzili na spacery, jedli razem śniadania, obiady i kolacje, ale ani razu nie podjęli tematu wojny. Jakby jej nie było.
Choć gdyby jej nie było, siedzieliby pewnie razem w domu w Nowogródku, a nie w obcej Anglii; w ogrodzie; on bawiłby się z wnukami, a jego żona podawałaby szarlotkę do popołudniowej herbaty.
Matka nie uciekła. Ona, zwykła przedszkolanka, już całą wojnę musiała chronić dwoje dzieci: Tereskę i dwa lata młodszego Jerzego, bo któż, jak nie ona?
Faceci mieli trochę lepiej - jeśli w ogóle można użyć takiego sformułowania. Gdy uciekali/byli zabierani/aresztowani - bo walczyli o wolność, równość, braterstwo i niepodległość - losem rodzin martwili się na odległość. Ich głównym problemem było, jak samemu przeżyć i dołączyć do rodziny.
Matki były w innej sytuacji. To one musiały wysłuchiwać płaczu z głodu i zimna własnego dziecka lub dzieci, z przerażeniem sprawdzać ręką, czy czoło nie nazbyt gorące, bo lekarz dwa dni drogi stąd, a śmierć u wezgłowia; to matka tuliła do snu, choć sama pewnie głodna i dusza ją bolała; to ona drżała każdego dnia, co będzie z dziećmi, gdyby jej, nie daj Boże, coś się stało; matka wiedziała, że nie żyje dla samej siebie.
Bronisława Dedeszko-Wiercińska, matka Tereski i Jurka, poświęciła się do samego końca. Zmarła w wielkich cierpieniach w wieku 39 lat. Na Czarnym Lądzie, przeżywszy wcześniej tyle, że niejeden życiorys by obdzielić. Ale jej dzieci przeżyły.
Dokąd? Na Syberię
W lutym 1940 roku matkę z Tereską i Jurkiem wywieźli do Kazachstanu. Jak prawie wszystkich Polaków z Nowogródka.
Listy układał Żyd - ponoć, bo nikt pewności nie ma, ale tak wszyscy mówili, a głównie ciotka Tereski, siostra matki, która wojnę przeżyła. Żyd (Tereska nie pamięta jego nazwiska, ale może i dobrze) był kowalem w pobliskim majątku Horodeczna, gdzie mieszkała dziedziczka Szpilewska.
Dziedziczka dbała o jego dzieci, bardzo była wszystkim pomocna i życzliwa, a on listy porobił, i ją na niej umieścił. Szpilewska ukrywała się później w domu Tereski, leżała za parawanem. Tyle dziecko pamięta.
Ludzie podejrzewali, że mogą być wywiezieni.
Matka Tereski widziała transporty na bocznicy, czekały złowrogo.
Którejś nocy przyszli, wybudzili ze snu. Czy dodawać, że na spakowanie mieli pół godziny, a mróz tej zimy trzaskał za oknem?
Krzyczeli, gdzie „orużjo” (broń po rosyjsku). - Niechby matka dała im wreszcie te „róże” - myślało dziecko - to by sobie poszli. „Prędzej, prędzej” - darli się źli panowie, więc matka z ciotką, której Żyd na liście nie umieścił, bo przyjechała właśnie jako położna z Warszawy i nie zdążył, pomagała upychać koce, buty, ubrania. Do 20 kilo mogli wziąć, więc kobiety zrobiły dwa nieduże pakunki, sołdaci wrzucili to na podwody i pojechali wszyscy na bocznicę.
Setki ludzi już tam stały, z małymi dziećmi; płacz, mróz, komuś chce się siku, a ktoś lekarstw nie wziął z domu; ale szybko trzeba wsiadać do wagonu, bo pociąg za chwilę rusza.
Nikt nie wie dokąd.
Podczas pierwszej zsyłki wywieziono w głąb Syberii około 140 tysięcy Polaków. W sumie zesłano około 340 tysięcy. Związek Sybiraków przyjmuje, że - wraz z deportacjami w latach 1940-1956 - wywieziono w sumie 1 mln 350 tys. osób. Te liczby wciąż nie są do końca znane.
Mówi się, że to zemsta Stalina za rok 1920.
Pasiołek na końcu świata
Poupychali ich jak seliodki w boćkie (śledzie w beczce). W rogu była dziura w podłodze na załatwienie potrzeb i gdy pociąg po jakimś czasie stanął - Tereska nie pamięta gdzie - mężczyźni odbili blachę i wciągnęli przez nią jeszcze jeden pakunek, który ciotka dowiozła. Wlazła pod wagon; może strażnicy tego nie zauważyli, a może przymknęli oko.
Matka miała trzy pakunki i dwoje małych dzieci. Na stacji w Smoleńsku, pamięta, stare babki podawały im wrzątek w dzbankach, bo niektórzy zamarzli już na kość. Ale nie każdy się napił, niektórzy bali się wysiadać, bo nie wiadomo było, kiedy pociąg ruszy. I znów jechali, ale Tereska kompletnie nie pamięta, ile. Dzień, dwa, tydzień?
W internecie można wyczytać, że z Nowogródka (dzisiaj Białoruś) do Troicka (dzisiaj Rosja) jest około 2.800 kilometrów. Sybiracy pamiętają, że to trzy-cztery tygodnie jazdy. Podróż była preludium do tego, co los miał im jeszcze zgotować. Mieli czas na zahartowanie się, bo najgorsze było dopiero przed nimi.
Tereska pewnie marudziła, jak to dziecko, pewnie było jej zimno i chciała jeść; pewnie się nudziła i chciała się bawić, a tu trzeba było stać i mama popłakiwała.
Posiołek Troick, kazachskaja obłast, na pograniczu z Rosją. Baby siedzą i jedzą siemiećki, nasiona słonecznika. Plują łuskwinki, resztę mielą w bezzębnych buziach. Patrzą.
Jakiś dom, piec, gdzie wreszcie można się ogrzać; jakieś studnie i zwierzęta, wszystko pod jednym dachem. Uzasadnione, bo zimą drzwi nie można otworzyć, tyle śniegu, a zwierzęta trzeba przecież obrządzić. I cieplej z nimi.
Bieda, głód. (...) cdn.