Skierniewicka straż ogniowa
Początki skierniewickiej straży ogniowej nie były łatwe A Zdarzało się, że strażacy musieli ciągnąć sikawki nawet do Miedniewic...
Skierniewicka Straż Ogniowa powołana została w 1880 roku. Bezpośrednim powodem utworzenia Stowarzyszenia Straży był potężny pożar w 1878 roku w zakładzie stolarskim Heuricha, w którym spłonęło dwóch pracowników. Władze rosyjskie potrzebowały dwóch lat, aby wydać zezwolenie na powołanie stowarzyszenia, gdyż bali się wszelkich zgrupowań i zgromadzeń.
Już w 1882 roku straż liczyła 187 członków, w tym 32 właścicieli domów, 11 urzędników, 120 rzemieślników -reszta to osoby niepiśmienne.
Oddział liczył także 93 członków honorowych, którzy mieli obowiązek zabezpieczać materialnie byt straży. Członkami honorowymi była „śmietanka” naszego miasta, której na sercu leżało bezpieczeństwo i dobro mieszkańców. Wśród nich byli Franciszek Brauliński - browarnik, Józef Binder - kupiec, Franciszek Pawłowski - aptekarz, ks. Mikołaj Skrzypkowski, Telesfor Tabaczyński - sędzia, Zygmunt Pietrusieński - burmistrz czy Mateusz Zwierzchowski - rzeźnik.
W tym okresie straż posiadała następujący sprzęt ogniowy: 7 sikawek, 21 beczek, drewnianych i żelaznych na kołach, także 40 bosaków, 6 toporów, 15 drabin i 86 wiader płóciennych, blaszanych i skórzanych.
Pierwszym prezesem został mianowany burmistrz Zygmunt Pietrusieński, a pierwszym naczelnikiem doktor Stanisław Rybicki. Początki były skromne ze względu na brak sprzętu, jednak po powrocie z pierwszej udanej akcji mieszkańcy zgotowali strażakom spontaniczną owację, a Rybickiego nieśli na rękach.
W służbie wykonawczej były oddziały toporników, sikawkowych, beczkowych, ratunkowych, kordonowych. Wśród członków służby czynnej byli też magazynierzy, sygnaliści oraz felczer.
Początkowo obywatele chętnie dostarczali konie do pożaru, ale z czasem gorliwość ich osłabła. Wówczas ustalone zostały nakazy dyżurów i przez tydzień każdy obywatel kolejno musiał dostarczyć do ognia 1 parę koni płaconą z funduszy stowarzyszenia. Gdy i ci zawiedli, straż musiała brać konie od przygodnych gospodarzy, którzy niechętnie godzili się na wypożyczanie koni. Zdarzało się, że po usłyszeniu trąbki alarmowej w mieście właściciele furmanek i dorożkarze zacinali konie i znikali... Dopiero po oficjalnej umowie naczelnika straży z dorożkarzami, ci ostatni udostępniali konie za opłatą 5 rubli od pary, płaconych jeszcze tego samego dnia. Początkowo sygnałem alarmowym do pożaru była trąbka z wieży ratusza, tuba i bicie w dzwony, a od 1882 roku dzwonki rozmieszczone w różnych dzielnicach miasta.
Po usłyszeniu sygnału strażacy spieszyli do magistratu, tylko oddział ratunkowy podążał wprost do pożaru, aby ratować co się da. Pierwszy w magistracie zjawiał się naczelnik z zawsze asystującym mu sygnalistą i chorążym z białą chorągiewką mówiącą, że na zbiórce musi stawić się cała straż ogniowa. Przeciętnie strażacy na miejscu zbiórki zjawiali się w czasie od 3 do 75 minut. W soboty przeprowadzane były ćwiczenia. W razie ćwiczeń na magistracie zawieszano białą chorągiew - wówczas wiadomo było, że w niedzielę ma się stawić cała kolumna.
Gdy chorągiewka była amarantowa to ćwiczyli topornicy. Franciszek Brauliński, właściciel browaru w końcu XIX w. posiadał tabor rozwożący piwo. A w razie pożaru swoimi końmi i w swoich beczkach dostarczał wodę do pożaru, wydatnie pomagając strażakom. Godni pochwały byli także inni obywatele jak Jankowski, Chryniewiecki, Fiotte i Zieliński, którzy chętnie dostarczali konie. Maria Binderowa, właścicielka sklepu kolonialnego, podarkami zachęcała skierniewiczan do noszenia wody i pomocy strażakom podczas pożaru.
Strażacy za zasługi dostawali pochwały, odznaczenia i nagrody pieniężne. Za odznaczenia na naramiennikach haftowano tzw. draganki, paski złote, srebrne lub w kolorze oddziału. Po dragankach można było poznać gorliwość i nakład pracy strażaka.