Skierniewiczanie w podróży. Wymarzone urodziny [ZDJĘCIA i FILM]
Skierniewiczanin Piotr Mikulski wymarzył sobie nietypowe 30. urodziny. Od kilku miesięcy jest w nieustannej podróży. Przemierzył Azję. Teraz jest w Austrii. Chce zwiedzić niemal cały świat.
Piotr Mikulski wychował się na Zadębiu. Podstawówkę kończył przy Kilińskiego, a liceum na Widoku. W obu szkołach pasję do podróży zaszczepili mu nauczyciele geografii. Tak opowiadali o odległych krajach, że postanowił na własne oczy zobaczyć m.in. Krym, szukać herbacianych pól w Gruzji i szybów naftowych w Azerbejdżanie. Chciał też spróbować rozniecić ogień na bezludnej wyspie w Indonezji.
- Jednak w głowie cały czas tkwiło mi jedno duże marzenie - wyznaje. - Roczna podróż w nieznane, bez konieczności martwienia się o zbliżający się koniec urlopu.
Aby to marzenie zrealizować, Piotr Mikulski podjął decyzję o przerwie w pracy. Życiową stabilizację i plany kupna mieszkania czy samochodu zamienił na mapę, nad którą z kalkulatorem w ręku planował swoją podróż tak, by oszczędności starczyło na pełne 12 miesięcy. W podróży rezygnuje ze spania w drogich hotelach lub jedzenia w restauracjach. Wybiera pensjonaty i korzysta z zaproszeń miejscowych.
- Dzięki temu jestem też bliżej ludzi - podkreśla. - W podróży okazało się, że wystarczy nauczyć się mówić "dzień dobry" i "dziękuję" w lokalnych językach, wyposażyć się w szeroki uśmiech i opanować podstawowe gesty, żeby wychodzić obronną ręką z każdej sytuacji i czerpać najlepsze doświadczenia z obcowania z miejscowymi. To zostaje w głowie na dłużej.
Piotr Mikulski odkrył już uroki Płw. Indochińskiego i poznał Birmę. Obecnie jest w Indiach, a w planach ma Nepal, Iran, republiki środkowoazjatyckie, pływanie po Oceanie Indyjskim i dotarcie przez Australię do Nowej Zelandii.
Oto jego najnowsza relacja:
Przez morza i rafy Indonezji
W Indonezji jestem kolejny już raz i kolejny już raz jestem nią zachwycony. Tym razem pobyt w tym kraju był wyjątkowo „morski”. Odwiedziłem jedne z najlepszych na świecie miejsc do nurkowania. Tylko że ja… nie nurkuję. Co mi więc w takich miejscach pozostaje?
Najedź kursorem na punkty na zdjęciu. Zobacz filmy i fotografie, przeczytaj więcej.
Snorkeling albo snurkowanie to po prostu pływanie z maską i rurką umożliwiającą oddychanie bez konieczności wyciągania głowy spod powierzchni wody. Fanem snorklingu stałem się głównie dlatego, że nie spodobało mi się nurkowanie. I trochę metodą prób i błędów, a trochę dzięki lekturom (no dobra, głównie dzięki filmikom na YouTube) w pływaniu z rurką (już nie tylko na powierzchni wody, ale także trochę głębiej pod wodą) wyćwiczyłem się na tyle, że z podróży po ciepłych morzach „wyciskam” więcej niż napotkani podróżnicy, którzy ani nie nurkują, ani nie potrafią z rurką schodzić głębiej. No ale do rzeczy. Po co nam to w ogóle potrzebne?
Powód pierwszy: ja też tak chcę
Jeśli ten filmik Was choć trochę inspiruje, to czytajcie dalej:
Oczywiście, żeby zrobić coś takiego, trzeba ćwiczyć latami. No i snorkeling to to już zdecydowanie nie jest, bo nazywa się to free divingiem, ale wcale latami ćwiczyć nie trzeba, żeby nauczyć się namiastki (podkreślam: namiastki) tego, co ten pan imieniem Guillaume Nery robi.
Powód drugi: życie (podwodne) jest piękne
No cóż, czasem wystarczy założyć maskę i rurkę, żeby pływając przy samej powierzchni wody (do czego nie potrzeba w zasadzie żadnych dodatkowych umiejętności poza zwykłym pływaniem) zachwycać się piękną rafą i / lub ciekawym dnem, ale zawsze w takich przypadkach wystarczy zejść (na trochę dłużej niż sekundę) 3 metry niżej, by dostrzec, np. pod koralowcami, rzeczy jeszcze ciekawsze. Albo jeszcze kolejne 3 metry niżej, żeby np. zobaczyć żółwie czy manty. Albo jeszcze kolejne 3 metry, żeby z tymi żółwiami i mantami pływać i mieć je niemal na wyciągnięcie ręki oraz by odkryć, że tam niżej ryby są większe (albo są mniejsze ale jest ich więcej), a korale piękniejsze i ciekawsze.
Najedź kursorem na punkty na zdjęciu. Zobacz filmy i fotografie, przeczytaj więcej.
Nie tylko Bali
Gdyby nie to, że zacząłem szukać coraz ciekawszych raf, w Indonezji pewnie nigdy nie poznałbym niczego poza popularną wśród turystów wyspą Bali. A tak trafiłem na wspaniałe choć często niedoceniane wyspy na północy Sulawesi: Togiany i Bunaken oraz na położony we wschodniej Indonezji archipelag Alor. Dzięki swojemu oddaleniu Alor jest nadal przez turystów nieodkryty. A do zaoferowania ma dużo. Choćby świetnie zachowaną rafę. Nieskazitelny stan rafy na Alorze to zasługa tamtejszych mieszkańców, którzy do łowienia ryb używają plecionych pułapek (a nie dynamitu, jak to się zdarza w pozostałych częściach Indonezji). Pułapki rafie nie szkodzą i nie powodują nadmiernego odławiania.
O „podwodnych łowcach” z Aloru krążą fantastyczne historie. Podobno zaraz po narodzeniu ojciec zabiera dzieci do morza i nurkuje z nimi na głębokość nawet 10m, co ma nauczyć je podstaw nurkowania bezdechowego, ale przede wszystkim ma nauczyć ich oczy ostrego widzenia pod wodą! Łatwiej w te bajki uwierzyć, gdy widzi się bandę wyszczerzonych 7-latków nurkujących ot tak, bez płetw i masek na 8-10 metrów po to tylko, by pomachać do nurków i niemalże powiedzieć „heloł mister”
A co gdy na takim Alorze już i snorkelingu ma się dosyć? No cóż, jeśli za długo leży się w hamaku, to się po prostu zasypia. No to można się przenieść na leżanki z widokiem na morze. Tam niestety też łatwo jest zasnąć. Jak już się człowiek podniósł i wybrał na spacer po wyspie, to po 2 minutach trafiał na przepiękną i w zasadzie bezludną plażę o drobnym i niemal białym piasku. A jak się już na takiej plaży nieopatrznie położył, to też chcąc nie chcąc zasypiał. Dramat. Niby można było skoczyć do miasteczka Kalabahi, albo zwiedzić na skuterze trochę Aloru, wpaść do odciętych od świata wiosek, zwiedzić farmę pereł ale… jak to tak – rzucić nagle to wszystko i zwiedzać? Ciężko się zmusić.
Odmoczony, trochę podrapany koralowcami (nie dotykać korali, słabo się goi!), opalony i wyjątkowo wyspany opuszczam ten nowy raj na ziemi, jak to hucznie ogłasza billboard w sercu Kalabahi… I może hasło reklamowe z billboardu trochę nie składa się z mało rajskim billboardu otoczeniem, może też ci generałowie cali w bieli w tym raju niekoniecznie potrzebni, ale co tam. W jakimś sensie jest to nawet po indonezyjsku spójne.
***
Relację z jego podróży można też śledzić na www.nasigoreng.pl.
A tak Piotr Mikulski wspomina Kaszmir...
Magia Kaszmiru
Do leżącego w indyjskich Himalajach Kaszmiru jechaliśmy cały dzień mroczną górską drogą, oglądając zamglone lub ośnieżone szczyty oraz rwące rzeki i liczne wodospady. Kierowca zajęty był wypatrywaniem i wymijaniem osuwisk skalnych. Nam się udało, ale samochód za nami oberwał sporym głazem. Najwyraźniej to normalne w tym rejonie, bo wszyscy jechali dalej, jak gdyby nigdy nic.
W nieodległej przeszłości w Kaszmirze często wybuchały zamieszki, ginęli ludzie, walczący o autonomię Kaszmirczycy przeprowadzali zamachy. Wiele nasłuchaliśmy się o podobno ciągle zdarzających się przypadkach obrzucania ludzi kamieniami, wysadzaniu straganów, porywaniu turystów. Obecnie na każdym rogu stoją hinduscy żołnierze na ufortyfikowanych posterunkach i pozornie jest bezpiecznie. Ale czuć w powietrzu, że to wciąż beczka prochu...
Sam Kaszmir to miejsce magiczne. Po niebie szybują majestatyczne orły, a na ziemi obok upraw szafranu rozpościerają się pełne symboliki ogrody perskie. Codziennie przed 5 rano sen przerywa chór muezinów wzywających wiernych na poranną modlitwę. W centrum stolicy regionu, Srinagarze, znajduje się mroczna starówka, wypełniona małymi sklepikami lokalnych rzemieślników, a wśród drewnianych i kamiennych budynków trafić można na grób… Jezusa. Jak utrzymuje część miejscowych uczonych przebywał tu od 13 do 30 roku życia i rzekomo powrócił po wydarzeniach w 33 roku życia. Zmarł w wieku 80 lat. Biblia mówi, że Jezus wstąpił do nieba - Kaszmir jest nazywany „niebem na ziemi”.
Najważniejsze w Kaszmirze są jednak majestatyczne góry. Z jednej strony Wielkie Himalaje, z drugiej pasmo Pir Panjal. Pomiędzy nimi wciśnięta Dolina Kaszmiru. Widok gór w Kaszmirze oszałamia i przytłacza, sprawia, że zapomina się o całym świecie. Dla mnie to najpiękniejsze góry, jakie widziałem do tej pory.
… oraz Nepal
Biały Nepal
Nepal to jeden z najbardziej przyjaznych krajów do uprawiania sportów ekstremalnych. Można skakać na bungee, latać na paralotni, wspinać się, pokonywać rzeki i wodospady… My zdecydowaliśmy się na kurs kajakarski na dzikiej białej wodzie (tzw. white water kayaking) – chciałem sprawdzić, czy różni się to od pływania po Rawce.
Różni się zdecydowanie - nauka kajakarstwa na białej wodzie odbywa się przed wszystkim… pod wodą. Podstawowe umiejętności kajakarza: uwalnianie się z wywróconego kajaka oraz tzw. eskimo roll, czyli nauka tego jak po wywrotce za pomocą wiosła i balansowania ciałem z powrotem doprowadzić kajak do pozycji wyjściowej, ćwiczy się głównie wisząc pod wodą głową w dół. Kwintesencją pływania po białej wodzie jest pokonywanie tzw. rapidów, w których woda z hukiem spada w dół, obija się o głazy, tworzy fale i wiry i dzięki temu właśnie staje się biała (czyli spieniona, a raczej wpieniona). Dużo zabawy, a jeszcze więcej strachu – czasem udawało się próg rzeczny pokonać bez szwanku, czasem woda wywracała kajak i trzeba było się ratować.
Największym atutem Nepalu są jednak śnieżnobiałe wierzchołki Himalajów. Możliwości obcowania z górami jest tu wiele, od spacerowych tras dla leniwych po ekstremalne wspinaczki na najwyższe szczyty. My wybraliśmy rozwiązanie pośrednie – 7-dniowy trekking na Mardi Himal, czyli wejście na ponad 4000 m n.p.m., żeby z bliska podziwiać słynną Annapurnę oraz jedną z najpiękniejszych gór świata – Machapuchhare. Najwyższy punkt trasy osiągnęliśmy w wielkanocny poniedziałek – zamiast białej kiełbasy w minione święta cieszyłem się z oszałamiającej bieli Himalajów.