Straciłam nagle syna i męża. Żyję normalnie...
Pięć lat temu w wypadku samochodowym zginął jej syn. Mąż, który wpadł w depresję, odebrał sobie życie kilka miesięcy później. Mimo to Krystyna Bazak ze Skierniewic znalazła w sobie siłę, by cieszyć się życiem. Jak to robi?
Czy gdyby tego feralnego dnia nie zapomniała telefonu komórkowego jej życie wyglądałoby jak dawniej? Uporządkowane i szczęśliwe? Krystyna Bazak uważa, że gdzieś tam na górze był zapisany cały scenariusz i "tak musiało być". Jest niezwykle spokojna i pogodna jak na kobietę, która w ciągu kilku miesięcy straciła syna, a potem męża, której świat wywrócił się do góry nogami. - Nie odrzuciłam bólu i cierpienia, ale nie odmówiłam sobie też prawa do radości - mówi. - Zwiedzam świat, o czym zawsze marzyłam i przede wszystkim nie uciekam od ludzi. To oni, znajomi, sąsiedzi i przyjaciele, pomogli mi to wszystko przeżyć.
Wypadek, który nie powinien się był wydarzyć
Ten tragiczny wypadek wstrząsnął pięć lat temu Skierniewicami, głównie dlatego, że teoretycznie nie powinien się był wydarzyć: na prostej drodze w słoneczny dzień kierowca nie zauważył innego samochodu.
- Jechałam wtedy tym autem - wspomina Krystyna Bazak, emerytowana nauczycielka. - Syn Darek jechał do firmy, gdzie miał prowadzić szkolenie, więc poprosiłam go, by podrzucił mnie na dworzec. Jechałam do Warszawy na ważne spotkanie. Wsiedliśmy do auta, ale po paru minutach jazdy spostrzegłam, że nie wzięłam komórki, a była mi tego dnia niezbędna. Syn zawrócił. To był piękny słoneczny dzień, 10 lutego 2009 roku. Dzień, który zmienił całe moje życie.
Prosta droga, zero ruchu, kilkadziesiąt metrów od domu. Dojeżdżając do skrzyżowania z drogą podporządkowaną zobaczyliśmy wyjeżdżający samochód. Kierowca jechał jakby nas nie widząc. Pamiętam ten moment i pamiętam ostatnie słowa mojego syna: "Co on robi, co on robi!". Potem był huk.
Ocknęłam się, gdy leżeliśmy w rowie, świadkowie opowiadali, że poszybowaliśmy autem w górę. Syn nie miał zapiętych pasów... Zauważyłam, że nie ma go na siedzeniu pasażera, więc wygramoliłam się i ledwo ledwo, bo wszystko mnie bolało, podeszłam do niego. Leżał nieprzytomny na chodniku. Coś tam próbowałam zrobić, ale nie wiedziałam co, chciałam mu podłożyć kurtkę pod głowę, ale ręce się trzęsły; widziałam tylko tego kierowcę, który klęczał przed nami i lamentował: "Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem..."
Ktoś się zatrzymał, zadzwonił na pogotowie, przewieźli nas do szpitala. Syn trafił na OIOM w bardzo ciężkim stanie. Miał potłuczoną głowę, zmarł kilka dni później nie odzyskawszy przytomności w szpitalu w Zgierzu, dokąd został przewieziony helikopterem.
Nie mam żalu do tego młodego kierowcy, nie chcieliśmy od niego żadnego odszkodowania, czy innych roszczeń. Przyszedł potem do nas do domu, coś tam tłumaczył, ale nie miałam siły go słuchać. Wiem, że też przeżył ogromną tragedię, on i jego rodzina, miał dwoje małych dzieci.
Ale żył, a mój 38-letni syn osierocił dwie malutkie córeczki, jedna miała wtedy trzy latka, druga sześć. Mieszkali z nami, oni na górze, my na dole. Dom jest duży, wszyscy się mieściliśmy. Niestety, miesiąc po tragedii synowa wyprowadziła się z wnuczkami... To był straszny cios dla mnie i dla mojego męża, bo dziewczynki wychowały się z nami, były naszą największą radością.
Myślałam, że gorzej już być nie może...
Skąd mogłam wiedzieć, że to nie koniec tragedii, które mnie jeszcze czekają?
Żaden lekarz nie rozpoznał depresji u mojego męża
W tym okresie nie płakałam. Zachowywałam spokój, tym bardziej, że coś dziwnego zaczęło się dziać z mężem. Mikołaj prowadził firmę BHP, która przeżywała rozkwit. Miał bardzo wielu klientów. To był pogodny człowiek z ogromnym poczuciem humoru, miał pozytywne nastawienie do życia. Gdy w jakiejś firmie coś się źle działo, wkraczał mój mąż i podnosił wszystkich na duchu! Każdy go znał od tej strony, więc gdy kilka miesięcy później odebrał sobie życie, wszyscy byli w szoku!
Mąż bardzo źle zniósł śmierć syna, który miał wkrótce przejąć jego dobrze prosperującą firmę. Przed naszą willą z ogrodem, który był oczkiem w głowie męża - skończył SGGW i bardzo kochał przyrodę, znał wszystkie drzewa, krzewy i inne rośliny, z którymi rozmawiał - wybudowaliśmy drugi dom, który miał być siedzibą firmy.
Zastanowiło mnie, że mąż nie był w stanie pożegnać się z umierającym synem. Ja weszłam do sali i uprzedzona przez lekarzy, że to koniec, chciałam się do niego chociaż przytulić. Mąż został na korytarzu, bo miał jeszcze założyć kapcie. Gdy wyszłam po niego po paru minutach dalej siedział w tej samej pozycji. Był blady jak ściana i powiedział, że musi wyjść na świeże powietrze. Myślałam, że to efekt ostatnich tragicznych przeżyć, przemęczenia. Potem, już po jego śmierci, w szafkach czy w aucie odnajdywałam poukrywane krople i leki na serce... Nic mi o swoich dolegliwościach nie wspominał.
Dla męża równie ciężkim ciosem co śmierć Darka była wyprowadzka synowej z wnuczkami. Ich dziecięcy szczebiot towarzyszył nam od samego rana, były z nami, a zwłaszcza z mężem, bardzo związane. Razem baraszkowali, grali w szachy, pielęgnowali ogródek; wspólnie jeździliśmy na wycieczki, czy do teatru. Poświęcaliśmy im mnóstwo czasu.
Do końca kwietnia mąż jeszcze jakoś pracował, ale potem bardzo źle się poczuł. Kardiolog, złe wyniki, wszczepienie by-passów, rehabilitacja. Tyle, że żaden z lekarzy, a naprawdę z wieloma mieliśmy kontakt, nie spojrzał na męża całościowo. Wyglądał na swój wiek bardzo młodo, więc nikt nie podejrzewał, że miał depresję. Jedna z pań kardiolog powiedziała mu wprost, żeby się nie pieścił ze sobą... A on unikał ludzi, nie miał na nic siły, całe dnie leżał i patrzył w sufit. Nie chciał odbierać telefonów, zaczął tracić klientów. Myśleliśmy, że pomoże mu wizyta w sanatorium w Konstancinie, ale tego samego dnia musieliśmy wrócić z nim do domu. Nie pomogła też wizyta zaprzyjaźnionego księdza. Umówiłam go w końcu do psychiatry, ale jej już nie doczekał. Mąż odebrał sobie życie. Zostałam sama z problemami.
Tego dnia dostałam telefon z policji, że na cmentarzu doszło do dewastacji grobów, zniszczono między innymi nagrobek mojego syna. Wsiadłam więc na rower i pojechałam. Gdy wróciłam, męża nie było. Myślałam, że może poszedł do sąsiada. Za chwilę jednak drugi syn wszedł na górę... To był 6 lipca.
I znowu niedowierzanie, pogrzeb, wszystkie te ceremonie.
Szukałam kartki od męża, potem kuzynka. Przejrzałyśmy każdy kąt w domu i nic. Dwa lata później chciałam do kogoś zadzwonić i szukałam numeru telefonu. Wzięłam do ręki pierwszą lepszą kartkę, która leżała na kredensie w przedpokoju. Zerknęłam i zmartwiałam. Pismo mojego męża. "Kochałem, a teraz będę w duszy Twej. Mikołaj" - pani Krystyna pokazuje oprawioną w ramkę zwykłą kartkę wyrwaną z zeszytu. Dla niej bezcenną.
A życie toczyło się dalej jak gdyby nigdy nic.
Trzeba było podjąć decyzję, co dalej z firmą (pani Krystyna ją przejęła i znalazła pracownika), z domem jednym i drugim (na razie mieszka w jednym, a drugi w miarę możliwości wykańcza), z rodziną (starszą i schorowaną mamę pani Krystyna wzięła do siebie, mieszkają wspólnie ze starszym synem, kawalerem).
Ale skierniewiczanka zauważa zadziwiające rzeczy, które dzieją się wokół niej. Znajomi, sąsiedzi i przyjaciele jakby wiedzieli, czego potrzebuje, wystarczy, że pomyśli. Czuje, że wszyscy chcą jej pomóc. A to podwiozą, przyjdą na herbatę, gdy ma doła, zaproszą gdzieś, podrzucą jakąś książkę. Lektura, która pomogła jej wrócić do równowagi, to "Chata. Gdzie tragedia zderza się z wiecznością" Williama P. Younga, podesłana przez koleżankę z Brazylii. - Problemy same się rozwiązują, jakby syn z mężem czuwali nade mną z góry - uśmiecha się. - Wiem, że chcą, bym była szczęśliwa.
Co ja bym zrobiła bez moich Krystyn z całego świata...
W Stowarzyszeniu Krystyn Polskich i Zagranicznych Krystyna Bazak działa od 16 lat. Gdy tylko pojechała na pierwsze imieniny do Katowic - było 550 Krystyn - od razu wiedziała, że to coś dla niej. Poznała tam wiele wspaniałych kobiet i ich rodziny, wśród nich znane aktorki, pisarki, lekarki, prawniczki, sportsmenki i celebrytki. Z wieloma jest zaprzyjaźniona. Wzajemnie się zapraszają, kontaktują się ze sobą, pomagają sobie. Dzięki tej aktywności Krystyna Bazak zwiedziła całą Polskę, a jej dom tętni "krystynowym" życiem. Bywa, że całe autokary zatrzymują się u niej, by po paru godzinach wyruszyć w dalszą drogę. - To moje Krystyny pomogły mi w tych strasznych chwilach - mówi. - Nie pozwoliły mi zastygnąć w bólu, zmuszały do życia.
Marzeniem Krystyny Bazak były podróże. Trochę wcześniej jeździła, ale rzadko, bo albo czas nie pozwalał, albo fundusze. Teraz postawiła wszystko na jedną kartę.
Pogrzeb męża był w lipcu, a już we wrześniu namówiono ją na pielgrzymkę do Syrii i Libanu. Jeździ z zaprzyjaźnionymi księżmi z Olsztyna koło Częstochowy. Zna się z nimi od lat, wspólnie z mężem spędzali tam sylwestra.
Potem były Chiny, Kuba i Meksyk, Krym, Maroko. Z Krystynami zwiedziła całe Stany Zjednoczone i Niemcy, we wrześniu tego roku jadą do Bawarii. Dwa tygodnie spędziła w Izraelu u przyjaciółki, dwa razy była już w Norwegii. W planach jest Brazylia, dokąd zaprosiła ją inna przyjaciółka.
- Podróże pozwoliły mi nabrać dystansu do tego, co się wydarzyło, do życia w ogóle - mówi. - Pogodziłam się z tym, co przyniosło mi życie. Bardzo pomogli mi w tym wspaniali ludzie, którym bardzo chcę podziękować.
Stowarzyszenie Krystyn
powstało 16 lat temu z inicjatywy Krystyny Bochenek z Katowic (zginęła w katastrofie smoleńskiej). W 1998r. w Katowicach na pierwszym zjeździe Krystyn stawiło się 550 pań z całej Polski. Potem było ich więcej i więcej, a kolejne spotkania odbywały się m. in.: w Sopocie, w Kielcach, w Ciechocinku, Łodzi, w Krakowie. W tym roku zjazd był zorganizowany w Białymstoku.
Agnieszka Kubik