Uwikłany w system 61-latek traci wzrok
Pan Edward ze Skierniewic ma 61 lat i zdaniem lekarzy w ciągu kilku tygodni straci wzrok. Mimo, że minął dopiero pierwszy kwartał, w szpitalach nie ma szans na leczenie. Wzrok mogą uratować zastrzyki, jeden z nich kosztuje ponad tysiąc złotych. Pan Edward musi ich wziąć kilka.
Pan Edward choruje na cukrzycę, ma za sobą udary i wylewy. Tydzień temu poszedł na rutynową wizytę do okulistki, która wykryła, że cierpi na AMD czyli zwyrodnienie plamki żółtej oka. - Usłyszałem, że w ciągu kilku tygodni przestanę widzieć - żali się. - To tragedia! Już wolałbym stracić rękę albo nogę!
Dalej potoczy się opowieść, jak w naszym kraju działa służba zdrowia. Nie będzie to nic odkrywczego - wychodzi bowiem na to, że jeśli rencista, który przepracował uczciwie 40 lat, nie wyłoży kilkunastu tysięcy złotych na serię zastrzyków, po prostu przestanie widzieć. I nie ma znaczenia, że całe życie opłacał składki na służbę zdrowia, a wszyscy lekarze, sekretarki w szpitalach w całej Polsce, a także urzędnicy w NFZ są dla niego bardzo mili i szczerze mu współczują.
Etap pierwszy: po usłyszeniu diagnozy pan Edward dostał od okulistki skierowanie do szpitala w Łodzi, gdzie miał mieć podaną serię zastrzyków antyVEGF (lek o nazwie eylea). To jedyne rozwiązanie, by powstrzymać utratę wzroku. W Łodzi usłyszał, że kolejka jest bardzo długa - no chyba, że zapłaci tysiąc złotych za każdą iniekcję. Wtedy serię zastrzyków ma od ręki.
Etap drugi: pan Edward wrócił do okulistki, która dała mu skierowanie do skierniewickiego szpitala. Zadzwonił tam i usłyszał, że może być zapisany na wrzesień 2016 roku, ale wtedy to już na pewno nie będzie widział. Na wszelki wypadek pan Edward się zapisał.
Etap trzeci: zdesperowany pacjent poszedł do delegatury NFZ w Skierniewicach. - Miła pani wręczyła mi wykaz placówek z całej Polski, które wykonują takie zastrzyki - opowiada pan Edward. - Usiadłem z żoną i zaczęliśmy wydzwaniać do Warszawy, Łodzi, Katowic, Poznania, itd. Mimo, że był to marzec, wszędzie słyszeliśmy, że zabrakło już punktów na wykonywanie tych badań. Załamałem się.
Etap czwarty: pan Edward poszedł do innej okulistki, która raz jeszcze zbadała mu wzrok i napisała wyraźnie na zaświadczeniu, że z tym schorzeniem za chwilę nie będzie widział. Miało mu to pomóc - tylko w czym?
Pani doktor podpowiedziała mu jednak okulistę ze Zgierza, który leczy prywatnie. Skierniewiczanin zadzwonił i zapisał się do niego od ręki: na miniony piątek. - Bo pierwszy tysiąc jakoś wygrzebię, nawet pożyczę, ale na zebranie ponad 10 tys. zł nie mam szans - mówi. - Myślałem nawet o wzięciu kredytu z banku, ale po tych udarach i wylewach oraz chorobach żony już jesteśmy zadłużeni. Banki nie chcą mi udzielić pożyczki, chociaż mówię im, że to na ratowanie oczu.
Etap piąty: jeszcze bardziej zdesperowany, zalewając się łzami, pan Edward przyszedł do naszej redakcji. Powiedział, że nie chce żyć w państwie, które bardziej troszczy się o wozy bojowe dla armii niż chore dzieci i tracących wzrok 60-latków.
Etap kolejny: dzwonimy do NFZ w Łodzi. Pani rzecznik jest oburzona, że pacjent nie trafił na zabieg do skierniewickiego szpitala. Wystarczyło przecież, aby na skierowaniu okulista napisał magiczne słowo "pilne", a ono już sprawi, że chory zostanie przyjęty bez kolejki.
Etap kolejny: ponieważ pan Edward zostawił skierowanie w szpitalu (po tym, jak się zapisał w kolejkę na 2016 rok), więc wraca po nie, by okulista dopisał mu wyraźnie "pilne". Ponoć to słowo było, ale mało dobitnie podkreślone.
Dalej: rzecznicy, bo ich liczba się powiększa, którzy NAPRAWDĘ chcą pomóc radzą, by pan Edward udał się na skierniewicki SOR.
Zgodnie bowiem z procedurą - kto, oprócz NFZ, ją zna? - "pilnego" pacjenta powinien zbadać lekarz, a następnie tzw. zespół kolejkowy, który każdy szpital winien posiadać (praktyka wygląda inaczej) oceni, czy pacjent będzie przyjęty w trybie pilnym.
Zgodnie z tą radą pan Edward idzie na SOR, ale po trzech godzinach siedzenia wraca do domu z niczym. Może ma pecha, bo poszedł po południu - na SOR był tylko chirurg, a okulistów w oddziale po godz. 15 już nie ma. Poza tym szpital stwierdził, że w długiej kolejce są tylko "pilne" przypadki. Więc jeśli pan Edward będzie przyjęty, to ktoś inny straci wzrok.
W załączeniu odpowiedź rzecznika: Pacjent został zapisany na zabieg na wrzesień 2016 roku. Wynika to bezpośrednio z posiadanego przez WSZ w Skierniewicach kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. Z posiadanego kontraktu szpital zakupuje rocznie 30 ampułek zastrzyków, z których udzielana jest pomoc ok. 60 pacjentom z wyżej wymienionym schorzeniem. Każdy z przypadków grozi częściową lub całkowitą utratą wzroku, praktycznie każdy przypadek jest pilny. Kolejność przyjmowania pacjentów nadzoruje specjalny zespół ds. oceny przyjęć pacjentów, którego raporty na bieżąco są udostępniane NFZ.
Dzień kolejny: pan Edward jedzie na umówioną wizytę do Zgierza, bez problemu zapisuje się na 13 kwietnia na odpłatny zastrzyk, jego koszt to 1.300 zł. Rzecznik NFZ dalej szuka miejsca, bo przecież szpitale informują fundusz, że są wolne miejsca...
Rzecznik NFZ: szpitale co tydzień podają nam pierwszy wolny termin udzielenia świadczenia – szpital im. K. Jonschera w Łodzi wskazuje, że na zabieg się nie czeka. Czytelnik może zatem zmienić szpital (po odebraniu z niego oryginału skierowania i wykreśleniu z listy oczekujących) i skorzystać z leczenia na przykład w tej placówce.
Pan Edward dzwoni do Jonschera, gdzie uzyskuje taką samą odpowiedź, jak dwa dni wcześniej (bo przecież już tam dzwonił): na zabieg trzeba czekać kilka miesięcy.
Dlaczego NFZ otrzymuje zatem inną informację niż zwykły pacjent? - dopytujemy. Rzecznik jest zdziwiona i nie wie, co odpowiedzieć. O Jonscherze już nie wspomina, dalej nalega, by pacjent skorzystał z zabiegów w skierniewickim szpitalu, dopatrując się tam nieprawidłowości. - Tam tylko dwóch pacjentów w ubiegłym miesiącu zostało przyjętych w trybie pilnym, 18 czeka w kolejce, a trzech jest stacjonarnych - mówi.
Kolejny dzień: pan Edward raz jeszcze idzie na SOR skierniewickiego szpitala, gdzie słyszy "a, to ten pan co narozrabiał". - Jakieś panie, nie wiem kto, raz jeszcze przejrzały moje badania i stwierdziły jak w kabarecie Smoleń-Laskowik: "ten traktor jest popsuty - mówi jeden z nich. - Nie jest - odpowiada drugi - bo tylko jedno koło się popsuło, a trzy są jeszcze sprawne...". Uznały bowiem, że tylko w jednym oku tracę wzrok, drugie oko będzie działać. Tylko, że okuliści twierdzą coś innego: jeśli stracę wzrok w jednym, drugie też zaraz poleci.
Pan Edward usłyszał, że ma czekać.
Do sprawy powrócimy.
Agnieszka Kubik