Wspomnienia Józefa Kaźmierczaka, wielkiego pasjonata kolei (cz. 11)
Kiedy przyszły wakacje dwa akademiki politechniki były oblegane przez społeczność międzynarodową. Doskonale pamiętam, jak je przy ulicy Polnej budowano. To słynny Mikrus i Riviera.
Pan Olek miał swój pokój w Mikrusie, a później w Rivierze. Waletowałem z nim, ponieważ niejednokrotnie wracaliśmy późno z wojaży. Kierowca szedł do pokoju wypoczywać, a ja w tym czasie robiłem porządki w wozie. Zdarzało się tak, że czasami wracaliśmy np. z Zakopanego po północy, a rano o godz. 6 była już kolejna grupa do wyjazdu do stolicy gór. Czasami było tak przez cały tydzień, więc nocowałem w akademiku.
Pan Olek obwoził też grupy studentów po Warszawie. Kiedyś zawitaliśmy do Muzeum Techniki w Pałacu Kultury i Nauki. W czasie zwiedzania znalazłem się w obszernej sali, gdzie były maszyny i urządzenia do pracy przy wyrębie lasu, a na ścianie dwa duże fotogramy przedstawiające pana Olka siedzącego na szoferce Tatry. Przy aplauzie grupy, która go rozpoznała, wyjaśniał, jak to się stało, że znalazł się w dziale leśnym. (...)
Wyjazdy się mnożyły. Jeździliśmy najczęściej przez południe kraju. Tatry i Bieszczady to były te miejsca, gdzie Olek jeździł z przyjemnością.
Jeden taki wyjazd w Bieszczady utkwił mi szczególnie w pamięci. Staliśmy przed gmachem głównym politechniki i czekaliśmy na zbiórkę uczestników... W pewnym momencie weszła do wozu cudowna, czarnowłosa, opalona dziewczyna. (...) Przy powitaniu objęła się z Olkiem i pocałunek był na dzień dobry. Patrzyłem na tą scenę z zaciśniętym sercem.
Olek mnie przedstawił i usłyszałem, że ma na imię Ewa. Była w grupie studentów z elektroniki i wg jej relacji szykowała się do obrony pracy magisterskiej. Miała wyjechać do Kielc, gdzie brała stypendium.
Wreszcie ruszyliśmy. Moje miejsce było na takiej szafeczce za siedzeniem kierowcy. Olek zawsze sadzał jakąś dziewczynę na masce silnika i tym razem wybór padł na Ewę. Nie spuszczałem jej z oczu. Olek we wstecznym lusterku widział moją reakcję i tylko uśmiechał się pod nosem. Cały czas płonąłem i pożerałem ją wzrokiem. To nie była dziewczyna, to był anioł. Była nieprawdopodobnie urodziwa.
Zakwaterownie mieliśmy w Wietlinie w pensjonacie, który prowadziło małżeństwo absolwentów politechniki. Ona zajmowała się 20-osobowym pensjonatem, a on budował drogi w Bieszczadach. W czasie podróży zdążylismy się nieco bliżej poznać i po zakwaterowniu rozpoczęły się balety. Młodzież dobierała spirytus z cytrynami, nieco ten trunek rozcieńczała wodą i zaczęło się ostre picie. Trunek ten był autorstwa Olka, więc nadano mu nazwę olkówka. Ewa stwierdziła po wypiciu kilku kieliszków, że chce się przejść. Zapytałem, czy mógłbym jej potowarzyszyć. Wyraziła zgodę, a ja czułem, że jestem w raju. (...)
Zwiedzaliśmy tartak w Rzepedzi, byliśmy w Lesku, w Cisnej oraz w miejscu, gdzie zginął generał Świerczewski.
Po tym pełnym dniu wrażeń wróciliśmy do bazy i młodzież po atrakcjach nocnych ułożyła się grzecznie do snu. Rano znów ruszyliśmy na szlaki i dotarliśmy do zapory w Solinie oraz do Polańczyka.
Podziwiałem tamte Bieszczady z połowy lat 60-tych XX wieku z okien autokaru. Jechaliśmy wiele kilometrów i nie spotykaliśmy żadnych zabudowań. To był efekt akcji Wisła po zamachu na generała Karola Świerczewskiego, gdzie rdzenna ludność tych terenów (Bojkowie i Łemkowie) zostali wydaleni i przesiedleni na północne tereny krajów. Był wówczas rok 1947.
Po powrocie długie niekończące się rozmowy na tematy ściśle związane z tymi terenami i z dramatem ludności, która od zakończenia działań wojennych nie zaznała na tych ziemiach spokoju. Od tej straszliwej wojny minęło 20 lat. Słyszeliśmy w opowieściach od pozostałych mieszkańców, że jeszcze czasami giną ludzie, którzy wychodzą do lasu i nie wracają.
Skończył się czas pobytu w tych dzikich obszarach, ale ten wyjazd pozostanie mi na długo w pamieci.
(cdn.)