61-latek ze Skierniewic, Jerzy G., usłyszał prokuratorskie zarzuty w sprawie o pogryzienie przez jego psy dwóch kobiet. Jedna z nich dalej przebywa w szpitalu
Jerzy G., który prowadzi znaną w mieście restaurację, nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów. Od początku twierdzi, że psy, które w połowie października bestialsko pogryzły 57-latkę (kobieta nadal przebywa w różnych szpitalach, gdzie przeszła kilka operacji), a wcześniej, 18 września, usiłowały pogryźć 22-latkę, nie są jego. - Moje psy są łagodne i na pewno nikogo by nie zaatakowały - podkreśla od samego początku.
Ponieważ świadkowie zdarzeń nie byli w stu procentach pewni, że to właśnie wskazane im przez śledczych psy pogryzły kobiety, prokuratura zdecydowała się na badania DNA materiału genetycznego zatrzymanych do obserwacji psów Jerzego G. Wyniki badań jednoznacznie wskazywały, że to właśnie jego czworonogi pogryzły obie skierniewiczanki.
- Całokształt dokonanych ustaleń dał podstawy do przyjęcia, że podejrzany nienależycie zabezpieczył zwierzęta, które pokonując ogrodzenie, wydostały się poza posesję właściciela, atakując kobiety i powodując u nich obrażenia ciała - mówi Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi. - Podczas przesłuchania podejrzany nie przyznał się do zarzutów i odmówił składania wyjaśnień.
Do pierwszego ze zdarzeń doszło 18 września. 22-latkę, która wyszła późnym wieczorem pobiegać, chciały pogryźć dwa psy podobne do owczarków. Kobieta interweniowała w tej sprawie w straży miejskiej i u prawdopodobnego właściciela psów. Nic to nie dało i niecały miesiąc później psy bestialsko pogryzły 57-latkę, która wyszła wieczorem na pobliskie pola zebrać dziką różę na konfitury.