Rodzina pogryzionej przez psy 57-letniej skierniewiczanki chce odwołać szefa straży miejskiej. Zebrali już kilkadziesiąt podpisów.
Akcję zainicjował mąż skierniewiczanki, która w październiku ubiegłego roku została bestialsko pogryziona przez trzy psy. Urszula M. przez kilka miesięcy w ciężkim stanie przebywała w kolejnych szpitalach, gdzie przeszła wiele operacji.
Do dziś nie doszła do pełnej sprawności. - Obecnie wypoczywa w sanatorium - mówi jej córka. - Stan zdrowia mamy jest o wiele lepszy, ale nie ma mowy, by wróciła do pracy (skierniewiczanka prowadziła własne biuro rachunkowe - przyp. red.). Na pewno będzie miała jeszcze operacje plastyczne.
Jak twierdzi rodzina, zebrano już kilkadziesiąt podpisów. Ludzie chętnie je składają. - Ja nie wiem, po co w ogóle ta straż jest - mówi pani Monika, mieszkanka ulicy Mazowieckiej. - Nigdy ich nie ma, gdy są potrzebni, a w przypadku pani Uli, którą tu wszyscy znamy i bardzo lubimy, to już w ogóle nie popisali się. Do mnie lista jeszcze nie dotarła, ale na pewno podpiszę się pod odwołaniem komendanta.
Dlaczego w całej sprawie to szef skierniewickiej straży miejskiej jest napiętnowany?
Mieszkańcy mają pretensję, że strażnicy zignorowali wcześniejsze sygnały o biegających i agresywnych psach w ich okolicy. Wspominają o pani Magdzie, młodej kobiecie, która dwa tygodnie wcześniej biegała w ich okolicy, i również została napadnięta przez psy. Ona tez interweniowała w straży. Mieszkańcy są przekonani, że gdyby czworonogi zostały wyłapane, do pogryzienia pani Urszuli by nie doszło.
Komendant skierniewickiej straży twierdzi jednak, że to nieporozumienie. - Straż nie jest od wyłapywania psów! - mówi Artur Głuszcz. - Nie mamy do tego celu ani odpowiedniego sprzętu, ani samochodu. A żadnego sygnału nie zbagatelizowaliśmy, funkcjonariusze zawsze jeździli w miejsce, gdzie psy miały rzekomo biegać. Tyle, że ich już albo nie było, albo przemieściły się poza granice miasta, a my nie mamy uprawnień, by podejmować interwencje w gminie. Jeśli natomiast chodzi o panią Magdę, to w notatkach mamy tylko informację, że kobieta jest wystraszona, nie było mowy o pogryzieniu czy zaatakowaniu przez psy.
Na potwierdzenie swoich słów Artur Głuszcz dodaje, że organy ścigania dokładnie badały sprawę pogryzienia 57-latki, a także wątek dotyczący interwencji straży miejskiej.
- Żadne postępowanie wobec nas nie zostało wszczęte - mówi. - Uważam, że w tamtej sytuacji zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Nikt nie wspomina natomiast, że po wypadku z pogryzieniem kobiety moi strażnicy nie mogli dodzwonić się do Zakładu Utrzymania Miasta, który zajmuje się wyłapywaniem psów. Do nich w ogóle trudno się dodzwonić. Po wypadku został uruchomiony całodobowy numer do osoby, która zajmuje się wyłapywaniem psów.
Po incydencie straż miejska zakupiła także sekretarkę głosową, by można było odtworzyć każdą rozmowę, a nie opierać się na zawsze dyskusyjnych notatkach.
- W sprawie pogryzionej kobiety został powołany kolejny biegły, który oceni stopień obrażeń ciała poszkodowanej - mówi Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi. - Dopiero po uzyskaniu opinii będziemy mogli zakończyć sprawę.