Syberia, potem Afryka (cz. II)
Tereska z bratem Jurkiem brali czajnik albo dzbanek z wrzątkiem i szukali dziurek w stepie; wlewali tam wodę i łapali co z dziurek wylazło - szczęśliwi, że jest co jeść...
W ubiegłym tygodniu pisaliśmy o losach Teresy Kurzawa ze Skierniewic, która jako dziecko została wywieziona z bratem i matką na Syberię. Potem przeszła z ludnością cywilną szlak gen. Władysława Andersa, by ostatecznie trafić do Afryki Wschodniej. Poniżej ciąg dalszy opowieści.
(...) Matka, żeby zarobić, haftuje kosynki, chustki dla Kazaszek. Kiedyś wyhaftowała całą halkę w sześć tygodni. A przecież okulary gdzieś w tym stepie zgubiła i ledwie widzi, oczy ją bolą i pieką. Za hafty dostaje kartofle, kapustę. Latem jeździ na sianokosy i szczęśliwie trafiła jej się fucha: jest kucharką.
Gdy dzieci zostają same, przyjeżdża beczkowozem po wodę do studni, któa znajduje się w posiołku. Zanim wyciągnie sto wiader, może Teresce warkocze zapleść i porozmawiać z Jurkiem. Ale bezpiecznie nie jest - kiedyś podczas podróży podwodą po stepie napadły na nią wilki i ledwie uszła z życiem.
Tereska poszła do szkoły w Troicku, rosyjskiej. Koło szkoły, na bezkresnym wokół stepie, rosło jedno jedyne drzewo. Na Boże Narodzenie matka podkradła się nocą, ułamała gałązkę. Dzieci owinęły ją zielonym papierem pociętym na równiutkie paseczki - i była choinka. To był grudzień 1940 roku.
Układ i co dalej. Generał Anders tworzy armię
W 1941 roku ogłoszono amnestię. Sikorski i Majski podpisali stosowny układ, więc Polacy aresztowani i deportowani w głąb Rosji zostali uwolnieni. Mogli wracać, ale łatwo powiedzieć.
Matka wsiadła na podwodę i pojechała 70 kilometrów do Aktiubińska, dzisiaj Aktobe, bo tam były do odebrania dary od Amerykanów. Paczki UNRRA (Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Rozwoju) dla ludności cywilnej, żywność z Anglii i Ameryki, dary odzieży ofiarowane przez Polonię amerykańską. Matka została tzw. mężem zaufania, przywoziła i rozdzielała te dary.
Czasem cuda się zdarzają, czasem. Gdy wychodziła z biura w Aktiubińsku zobaczyła męża, który do biura wchodził. Przyjechał z Kola, bo wiedział już, że rodzina przebywa gdzieś w okolicy.
Ale Tereska nie chciała wyjść do tego obcego pana, którego matka przywiozła ze sobą. Uciekła. - Własnego ojca nie poznałam - mówi dzisiaj.
Generał Władysław Anders tworzył Polskie Siły Zbrojne, więc postanowili dołączyć.
Nie każdemu dopisywało takie szczęście, inne rodziny nie miały wojskowych i nie miały jak opuścić Troicka. Kolega Mietek na przykład, najstarszy z siedmiorga, dołączył do nich - jego matka płakała, ale wiedziała, że jest nadzieja. Pojechał z Wiercińskimi, ona z szóstką młodszych została. Mietek przeszedł potem z ojcem Tereski cały szlak, pod Monte Cassino walczył i wojnę przeżył.
Już w Uzbekistanie ojciec dołączył do wojska, oni byli ludnością cywilną. Tereska pamięta tyle, że zamieszkali u gospodyni, pracowali na polu bawełny.
Miejscowi domy mieli dziwne. W „salonie” pośrodku był wykopany dół, wokół dywany, a w dole leżały różyczki. Teraz Tereska wie, że to był popcorn. Ale tak byli wiecznie głodni.
Byle najdalej od Rosji. A nuż Stalin zmieni zdanie?
Trafili do Krasnowodzka. Stamtąd po kilku miesiącach popłynęli przez Morze Kaspijskie do Persji, do Pachlewii.
Tereska pamięta, że był jeden okręt i każdy chciał się na niego dostać, jakaś psychoza się ludziom udzieliła, że nie wejdą na pokład; kto silniejszy, ten się pchał. Dziecko wpadło do morza, bo mama chciała, by siusiu zrobiło - poślizgnęło się i poleciało w dół. To pamięta.
Z Pachlewii przewieźli ich do Teheranu. Tam każdy chorował, głównie na dyzenterię, mnóstwo dzieci poumierało. Może dwa tysiące, może więcej. Cmentarz był ogromny, grób przy grobie.
Głód był okropny. Gdy matka zdobyła gdzieś kapustę i zrobiła kilka pierogów to tak się nimi objedli, że aż się z bratem rozchorowali. Biegunka prawie ich zabiła.
Tereska z Jurkiem brali czajnik z wrzątkiem i szukali dziurek w stepie; wlewali tam wodę i łapali co z dziurek wylazło, szczęśliwi, że jest jedzenie.
Tubylcy nie mogli podkarmić? - pytamy naiwnie. No nie mogli, bo sami żyli nędznie. Pola arbuzów pod bronią pilnowali, a baby się biły o bydlęce odchody, bo tylko wysuszonym kiziakiem paliło się w piecach. Bieda piszczała.
Wtedy matka zachorowała, to był koniec świata. Zawieźli ją do szpitala, dziećmi zajęła się żona jakiegoś wysoko postawionego żołnierza armii Andersa. Ale matki nie było tak długo, że kobieta miała już dość i chciała oddać dzieci do sierocińca. Tereska ją prosiła i prosiła „na wszystkie świętości”, by nie oddawać, i w końcu matka wróciła.
To był wylew, albo udar, Tereska nie wie, ale matce pozostał niedowład nogi i ręki.
Nie było czasu na roztkliwianie się. Przed nimi była Afryka, popłynęli tam okrętem Orion. Trafili do obozu przejściowego nr 2, do Morogoro w Tanzanii. Potem przejechali do niedalekiej Ifundy. Nawet w Wikipedii tylko kilka zdań o tych miejscach na końcu świata.
Morogoro musiało być dużym miastem, dziś liczy ponad 300 tysięcy mieszkańców. Ale Ifunda to jakaś mieścina.
Tam właśnie matka Tereski, Bronisława Dedeszko-Wiercińska, zmarła. Tyfus i malaria. - W nocy nas z bratem obudzili i zaprowadzili do szpitala - wspomina. - Matka leżała za moskitierą, była nieprzytomna i nie mogła złapać powietrza. Jak rano wstałam to już wiedziałam, że nie żyje. Nie powinni nas, dzieci, ściągać do matki w takim stanie. Mam jej obraz w agonii przed oczami, a wolałabym ją pamiętać, jak była zdrowa - mówi dzisiaj.
Potem był pogrzeb matki, dużo zdjęć nawet ktoś porobił. Pamięta go jak przez mgłę.
Została sama z bratem, tysiące kilometrów od bliskich. Miała 12 lat.
Sieroty przewożone do innego obozu, do Rongai, do Kenii, znów ponad tysiąc kilometrów. Pamięta cztery duże baraki, siostry nazaretanki, Anglika, który był kierownikiem. I namiastkę normalnego życia. Brat przybiegał z obozu obok, dla chłopców, i mówił: „Tereska, wypierz mi spodnie”. A spodnie twarde, z drelicha, jak blacha. Brała miskę, zimną wodę i prała, cóż było robić. Okrzepła i zahartowała się tak, że nie płakała i nie marudziła. Brała, co życie niosło.
Do Polski, do Polski
Do Polski nie było po co wracać; na Kresy, od niedawna należące do Rosji, gdzie ich własne domy były pozajmowane przez nowych gospodarzy, tym bardziej.
W Polsce byli wrogami. Można było emigrować do Anglii, Kanady, Nowej Zelandii, Australii. Niektórym było wszystko jedno, byle rozpocząć nowe życie.
O Tereskę i Jurka upomniała się ciotka, siostra matki, ta, co pakunki im pod wagon podrzuciła. Powiedziała, żeby przyjeżdżali do niej. Dzieci wróciły do Polski, do Olszyny Lubańskiej na Dolnym Śląsku, w grudniu 1947 roku, prawie osiem lat od wyjazdu z Nowogródka.
Zaczęło się zwykłe życie, choć nigdy zwykłym już nie było. Osiem lat spędzonych na „nieludzkiej ziemi”; „skradzione dzieciństwo”, strata matki, a także i ojca sprawiło, że była z bratem jak z rozbitej rodziny. Po latach Tereska mówi, że jej decyzja o powrocie do Polski była błędem, bo ciotka przechytrzyła ojca, który chciał swoje dzieci sprowadzić do Anglii. Został w końcu sam, bez rodziny. Życie już mu się nie ułożyło.
Franciszek Dedeszko-Wierciński przeszedł cały szlak z armią Andersa, walczył pod Monte Cassino, a potem mieszkał kątem u swojego bratanka. Jego żona, Angielka, szczerze nie znosiła pana Franciszka. Zamieszkał więc w ośrodku dla byłych andersowców w Walii.
Gdy Tereska odwiedziła go po 51 latach, gdy wreszcie można było z Polski legalnie wyjechać, nie narzekał i nie żalił się, ale było widać, że nie jest szczęśliwy. (...) cdn.